(Pierwszą część opowieści oraz mapkę i informacje praktyczne znajdziecie tutaj.)
W darmowej części domku nad Pitsusjärvi przywitało nas dziesięciu słusznej budowy mężczyzn w szampańskich nastrojach, grających w karty i popijających jaloviina (fińska wariacja na temat brandy). I to by było na tyle, jeśli chodzi o nocleg w ciepłym pomieszczeniu – pomyślałam smętnie – nawet bez nas będzie na pryczach dość gęsto. Pogoda nie zachęcała do dalszej wędrówki, ale godzina była młoda, więc postanowiliśmy wykorzystać gaz w domku do przygotowania ciepłego, pożywnego obiadu i iść dalej. Tylko dokąd…? Drugi raz tego dnia pochyliliśmy się nad mapą, roztrząsając wszystkie za i przeciw, i zmieniając tysiąc razy zdanie. Szczerze mówiąc, wcale nie ciągnęło mnie na Halti, mimo że nigdy jeszcze najwyższego punktu Finlandii nie zdobyłam. Bardziej jednak niż odhaczanie atrakcji zawsze ceniłam sobie dobre samopoczucie, więc Halti do mnie zupełnie nie przemawiało. Po pierwsze, im wyżej, tym zimniej; po drugie, wszystkie wyższe pagórki tonęły w chmurach. Po co zatem się tam gramolić? Żeby zobaczyć ginące we mgle sterty kamieni? Koniec końców, wyruszyliśmy na zachód w stronę domku o nazwie Bizus, mimo że nie prowadził tam żaden szlak ani nawet ścieżka, a pierwszym krokiem była przeprawa przez lodowatą rzekę – druga tego dnia i bynajmniej nie ostatnia…
Po drugiej stronie rzeki Govdajohki ukazała się nam chyba najładniejsza plaża w Laponii, jaką do tej pory widziałam, niestety zimny wiatr plażowaniu nie sprzyjał, więc szybko wzuliśmy buty i ruszyliśmy dalej. Biały punkcik na przeciwnym brzegu na zdjęciu poniżej to wspomniany domek nad Pitsusjärvi.
Nie byłam pewna, co myśleć o całym tym przedsięwzięciu włóczęgi z dala od szlaków, ale przyznać muszę, że nasza trasa z Pitsusjärvi do Bizus prowadziła przez naprawdę ładne tereny. Najpierw szliśmy wzdłuż jeziora, a później rzeki, mijając po drodze wodospadziki, a w pewnym momencie budząc największego renifera, jakiego widziałam. Widzicie go na poniższym, nie za dobrym zdjęciu (niestety mój aparacik nie przybliża).
Jednak mimo malowniczych widoków, z nadzieją i tęsknotą wypatrywałam na horyzoncie norweskiego domku i końca wędrówki. Robiło się ciemno, a aura stawała się coraz bardziej nieprzyjazna. Trasa nie była trudna, ale wymagała skupienia, patrzenia pod nogi i analizowania sytuacji, bo teren był mokry i bagnisty. Gdy bardzo późnym wieczorem dotarliśmy w końcu do Bizus, byłam ledwo żywa. Ku naszemu zdumieniu przed pomarańczowym domkiem zobaczyliśmy trzy kolorowe namioty, ale w środku chatki nikogo nie zastaliśmy. Tajemnicze osoby z namiotów musiały przed naszym przyjściem palić w piecyku, bo było ciepło i miło. Niemiło było natomiast w nocy, gdy rozbijaliśmy namiot, smagani zimnym, porywistym wiatrem i deszczem. Oczywiście w domkach można spać, ale obawiałam się, że wczesnym rankiem zostalibyśmy obudzeniu przez naszych sąsiadów.
Jak widzicie na zdjęciach, domek w Bizus prezentuje się wyjątkowo dobrze, wyposażony jest nawet w zasłonki i materace! Zapewne jego dobry stan jest wynikiem położenia, ale – co mnie zaskoczyło – raz na kilka dni ktoś do niego zagląda (można to sprawdzić w księdze gości). Są to głównie ludzie przemieszczający się między Halti i Guolasjávri, podobnie jak nasi namiotowi sąsiedzi, dwóch Finów i Fino-Anglik. Gdy następnego dnia my zabieraliśmy się za śniadanie, oni już się z nami żegnali. Wysuszenie śpiworów i namiotu, sprawy organizacyjne i opracowanie dalszego planu zajęły nam tyle czasu, że postanowiliśmy w Bizus zjeść również obiad. Po drugiej kawie, mimo późnej pory i pochmurnej aury, wzięliśmy się w końcu w garść i wyruszyliśmy na południowy-zachód, wzdłuż granicy, czyli w stronę Didnojávri, nad którym spędziliśmy pierwszą noc. Nie mieliśmy żadnej pewności, czy taka trasa w ogóle możliwa jest do przejścia, ale postanowiliśmy zaryzykować…
Czwarty dzień był bez wątpienia dniem najtrudniejszym. Nasza droga prowadziła po stertach kamieni, często śliskich i ruchomych, pod którymi płynęła woda. Musieliśmy nieustannie patrzeć pod nogi i oceniać ryzyko. Szliśmy dość wysoko (1000 m n.p.m.) więc było chłodno, a toczące się po pagórkach chmury sprawiały, że również mokro. Krajobraz był niezwykle mroczny – surowy, ponury, pozbawiony kolorów. Ładnie dopełniały go porozrzucane gdzieniegdzie kości reniferów, a jedynym przejawem życia poza nami były okazjonalne mchy i porosty. Niezbyt emocjonujące towarzystwo.
Co kilkadziesiąt metrów zatrzymywaliśmy się, aby spojrzeć na mapę, bo byłoby słabo, gdybyśmy nagle napatoczyli się na urwisko lub rzekę, przez którą nie można się przeprawić. Ponadto analizując rozkład poziomic, szukaliśmy najłatwiejszej drogi. Szybko zorientowaliśmy się, że nie mamy żadnych szans na dotarcie do niższych terenów przed zapadnięciem zmroku. Za późno wyruszyliśmy i za wolno się przemieszczaliśmy, chociaż tempo tym razem ograniczały warunki, a nie moja kondycja. Ja zresztą czułam się wcale nieźle. Co prawda okazało się, że moje buty są trochę za miękkie na takie tereny i kostki zaczęły się skarżyć, ale nic to, parłam do przodu, w głowie mając tylko jedno pytanie – gdzie my na tym rumowisku rozbijemy namiot?!
To pytanie było niezwykle zasadne i gdy w końcu udało nam się dostrzec skrawek płaskiej (mniej więcej) powierzchni, którą przykrywała cienka warstwa mchu, wiedzieliśmy, że nie ma co wybrzydzać. Miejsce nie było niestety osłonięte w żadnej mierze od wiatru, ale za to znajdowało się nad bezimiennym jeziorkiem. Na zdjęciu niżej możecie zobaczyć, jak czysta jest lapońska woda.
Gdyby nie chłód i odwiedzające nasze obozowisko chmury, które pozostawiały na nas i namiocie nieprzyjemne kropelki, byłoby całkiem fajnie. Bardzo zależało mi rozpaleniu ogniska, które pozwoliłoby mi się nieco ogrzać przed pójściem spać, nie wspominając o kolacji i resztkach kiełbasek, które jakoś dotrwały do tego momentu podróży. Tu niestety pojawił się kolejny problem – brak drewna. Istnieją okoliczności, gdy legalnie można rozpalić w Finlandii dzikie ognisko (więcej o zasadach przeczytacie we wpisie Darmowe domki i grille). Nie można do tego celu używać żywych roślin, chociaż tego dylematu akurat nie mieliśmy, bo roślin nie było ani żywych, ani martwych. Uratowały nas resztki starego ogrodzenia dla reniferów. Niedawno zainstalowano nowy płot, a stary leży porozrzucany po okolicy i gnije. Nie jest łatwo rozpalić gnijące, mokre drewno, ale się udało!
Najedzona i tylko trochę zmarznięta zasypiałam, marząc o tym, żeby następnego dnia w ciepłym namiocie obudziło mnie słońce. I wiecie co? Czasami marzenia się spełniają.
Dzień piąty to już była bułka z masłem. Słońce świeciło, zbliżaliśmy się ku cywilizacji i mimo nadal dość trudnej trasy, humory nam dopisywały. Tego dnia pojawiły się tylko dwa zgrzyty. Po pierwsze, ku naszemu zdumieniu przez dłuższy czas nie mieliśmy dostępu do wody, a chcieliśmy sobie zrobić przerwę na kawę i posiedzieć na słoneczku. Zdecydowaliśmy się w końcu stopić śnieg i z tym się wiąże zgrzyt numer dwa. Co prawda gazu na podgrzanie śniegu i kawę starczyło (uff!), ale na obiad już nie. Dostaliśmy nauczkę na przyszłość – zawsze trzeba mieć ze sobą zapas gazu! Kolejny dzień był dniem ostatnim i mimo że odcinek parking – Didnojávri pokonaliśmy już dnia pierwszego, to czułam się jakbym widziała go pierwszy raz w życiu. Ten mandat nieźle namieszał mi w głowie. Znalazłam też w trawie moje okulary przeciwsłoneczne, które zaprzepaściłam gdzieś w krzakach kilka dni wcześniej. Mówiłam już kiedyś, że pomimo mojego roztargnienia, nic nigdy nie udaje mi się zgubić…?
Część poprzednia
Obszar Käsivarsi, czyli Laponia poza szlakiem. Część I
Powiązane wpisy (informacje praktyczne)
Trekking w Finlandii, Laponii – wskazówki, informacje
Darmowe domki i grille w Finlandii
Pogoda w Finlandii, czyli kiedy jechać i w co się ubrać
Inne lapońskie parki
Rezerwat Kevo, czyli upalne lato w Laponii
Wiosną w Laponii – Park Narodowy Pallas-Yllästunturi
Pod Gwiazdą Polarną część I – z Rovaniemi do Kilpisjärvi
Zima w Laponii: