Nie jest chyba niczym arcydziwnym, że ktoś o wybitnie obniżonej tolerancji na zimno (znaczy ja) przeprowadza się do Finlandii. Całe życie jest niewolą, jak kiedyś stwierdził Seneka. Kuriozalna jest dopiero sytuacja, gdy taka osoba na wakacje jedzie… na północ. Notka ta opowiada o pierwszej części podróży, której trasę prezentuje poniższa grafika:
A było to w lipcu Anno Domini 2013…
Naszą wycieczkę rozpoczęliśmy w mieście Świętego Mikołaja – Rovaniemi – dokąd przylecieliśmy samolotem z Helsinek. Rovaniemi to niezbyt ciekawa mieścina i nie pomoże jej nawet starszy facet z brodą umiejący powiedzieć „dzień dobry” po polsku. Gdy kilka lat temu ów miły starszy pan poprosił mnie żebym usiadła na jego kolanach, straciłam nieco kontenans (swoje lata już w końcu miałam). Zdjęcie z tym podejrzanym Mikołajem, które można sobie zrobić na pamiątkę, kosztuje jakąś astronomiczną ilość pieniędzy, a przyzwolenia na głaskanie reniferów z mikołajowego zaprzęgu nie ma (przynajmniej tak to wyglądało jakiś czas temu). Krótko mówiąc, spotkało mnie totalne rozczarowanie i byłam pewna, że w Rovaniemi moja noga już nigdy więcej nie postanie. Jak widać – myliłam się.
Na rovaniemskim lotnisku czekała nas miła niespodzianka. Zarezerwowaliśmy mały dwudrzwiowy samochodzik, ale że takich nie mieli, to zaproponowali nam duży i wygodny w cenie tego małego. Nie ma sprawy, przyjmiemy. Pogoda w Rovaniemi, jak na lipiec przystało, była wakacyjna – wiał zimny, przenikliwy wiatr, a temperatura nie przekraczała piętnastu stopni. Finowie, rzecz jasna, na takie detale baczenia nie mają; to nie aura decyduje, w co mają się ubrać, tylko kalendarz. Jest lipiec – są japonki i koszulki bez rękawów, to chyba jasne. Niechętnie zanurkowałam do plecaka w poszukiwaniu jakiegoś cieplejszego przyodziewku. Owładnięta ciemnymi myślami wsiadłam do samochodu i ruszyliśmy dalej na północ, przecinając na starcie koło podbiegunowe, a każdy kolejny kilometr oznaczał mniej wszystkiego – ludzi, drzew, stopni. Drogi jednak były dobre (w końcu nieczęsto używane), więc te czterysta pięćdziesiąt kilometrów pokonaliśmy szybko i bezproblemowo.
Nie pamiętam już jakie towarzyszyły mi myśli, gdy w końcu dotarliśmy do celu, ale założę się, że było to coś w rodzaju: a mogliśmy przecież jechać do ciepłych krajów…
Kilpisjärvi
Celem naszym była miejscowość o nazwie Kilpisjärvi (duża jak na ten rejon Finlandii, nieco ponad stu mieszkańców), która przywitała nas deszczem, wiatrem i jakąś absurdalną temperaturą. Samo Kilpisjärvi to jedna ulica, Alko (gdzie można nabyć alkohol), sklep w stylu polskich GS-ów i stacja benzynowa, a tym samym centrum handlowe, do którego ludzie zjeżdżają z daleka (w tym także Szwedzi i Norwegowie, bo przecież w Finlandii jest tanio). I mimo że przed przekroczeniem granicy warto się tu zatrzymać i zrobić zakupy, czy zatankować, to nie tanie masło czyni Kilpisjärvi interesującym. Interesujące jest to, co wioskę otacza. Wokół Kilpisjärvi rozciągają się tereny wybitnie surowe i w swej surowości fascynujące. Od strony zachodniej miejscowość graniczy z jeziorem o takiej samej nazwie (järvi to po naszemu jezioro), które otoczone jest przez ponure, nagie wzgórza. Jedno z takich wzgórz, Saana, wznosi się nad samą wsią niczym złowróżbny strażnik, wyraźnie rysując się na tle (zazwyczaj pochmurnego) nieba. Kilkanaście kilometrów na zachód znajduje się także punkt przecięcia trzech granic (fińskiej, norweskiej i szwedzkiej), w którym z tego powodu postawiono wielki, żółty, okropnie brzydki betonowy kloc. Gdy pogoda dopisuje tłem dla kloca są piękne norweskie góry, które łagodzą nieco jego niezgrabność. My niestety tyle szczęścia nie mieliśmy, musieliśmy nacieszyć oczy klocem w otoczeniu mgły i komarów. Kilpisjärvi ma jeszcze tę zaletę, że nie ma tam wielu turystów (a już na pewno nie Polaków). Dziwić to chyba nie powinno, marznięcie na pustkowiu nie jawi się większości ludziom jako miła wakacyjna rozrywka.
Pierwszy wieczór (czy też może „wieczór”, gdy weźmiemy pod uwagę dzień polarny) spędziliśmy na spacerze wokół wzgórza Saana, żeby w końcu rozbić namiot po drugiej jego stronie. Odpuściliśmy sobie zdobycie szczytu, ponieważ Saana tonęła w chmurach i wiele stamtąd byśmy nie zobaczyli. Zresztą na górę prowadziły drewniane schody, więc wejście tam i tak byłoby poniżej naszej godności. Namiot rozbiliśmy nad jeziorem Saanajärvi, koło drewnianego domku, w którym, ku mojej uciesze, był piecyk gazowy. Takie domki dla wędrowców to w Finlandii nic niezwykłego, korzystać każdy może. Mieliśmy także sąsiadów – niedaleko rozbiło się dwóch Finów. Rankiem kolejnego dnia jeden z nich mruknął w moim kierunku, że noc była zimna, co mnie zszokowało podwójnie – po pierwsze, trzeźwi Finowie nie mówią, a po drugie Finowie nie narzekają, że jest zimno. Gdy pierwszy wstrząs minął, odpowiedziałam mu, że „owszem, dość zimna”, myśląc jednocześnie, że noc była zimna jak diabli, ale przecież nie mogłam wyjść na mięczaka. Nawet w swoim śpiworze na minus pięćset stopni odczułam, że noc była zimna.
Po śniadaniu wróciliśmy do wioski (robiąc tym samym pełne okrążenie wokół Saany), gdzie odkryliśmy fajną stołówkę – szwedzki bufet za 15 euro. W Kilpisjärvi latem na chwilę odmarzają jeziora, więc do „punktu trzech granic” można dopłynąć starodawną motorówką, z czego po obiedzie chętnie skorzystaliśmy (cały czas padało…). Potem tylko trzykilometrowy spacer i jesteśmy w trzech państwach jednocześnie. W pobliżu kloca stoją też dwa drewniane domki, jeden do użytku publicznego, drugi dla tych, co zapłacili. Poprzednia noc dała mi się trochę we znaki, więc zdecydowałam, że jeśli mam wybór, to ponownie rozkładać namiotu w zimnie i deszczu nie zamierzam. Zapłaciliśmy za dwa łóżka (załatwia się to w Kilpisjärvi) i całe szczęście, bo ten darmowy domek był pełen ludzi i wcale byśmy się tam nie zmieścili. Winko przy piecyku to było coś, czego mi było potrzeba po dwóch dniach moknięcia. Po raz kolejny za sąsiadów (tym razem łóżkowych) mieliśmy parę Finów, ale obyło się bez zbędnych mruknięć.
Trzeci dzień przywitał nas słońcem! W końcu można było odróżnić dzień od nocy i w końcu można było nacieszyć się widokami. Lądem wróciliśmy do wioski, rozkoszując się po drodze słońcem, wiatrem i tą swojego rodzaju wolnością, jaką można poczuć, gdy ma się wokół siebie dużo wolnej przestrzeni. Droga powrotna dostarczyła nam też atrakcji w postaci reniferów i wodospadu. Ostatnią noc w Kilpisjärvi spędziliśmy w wynajętym domku z łazienką i pięknym widokiem z okna. Żal mi było zostawiać takie luksusy, gdy następnego dnia wyruszaliśmy w stronę norweskich fjordów… Ale o tym już w następnej notce.
PS Proszę się nie zniechęcać moim narzekaniem na niską temperaturę, mieliśmy akurat wyjątkowego pecha (4 stopnie w dzień), bywa, że latem temperatura w Kilpisjärvi przekracza 20 stopni. □
podgwiazdapolarna@gmail.com
Uwielbiam Twój styl pisania 🙂 Super wyprawa, na koniec świata! Miejscowość A widnieje u mnie na liście miejsc do odwiedzenia, która wisi na ścianie 🙂
Bardzo się cieszę. 🙂 Jeśli chodzi o Lofoty, to życzę Ci, żebyś lepiej z pogodą trafiła, niż my. 😀
Ostatnio coś mamy pecha do pogody, jak np. burza piaskowa na Cyprze 🙂 Ale oby od tej pory było lepiej! I Tobie również tego życzę ;D
„Po raz kolejny za sąsiadów (tym razem łóżkowych) mieliśmy parę Finów, ale obyło się bez zbędnych mruknięć.”
Pomijając, że wszystko świetnie opisane – przy tym umarłam ze śmiechu 🙂
Za nic, za niiic w świecie nie przeprowadziłbym się gdzieś, gdzie ciągle byłoby mi zimno! Oo, to nie dla mnie. Mam to po mamie. Jak mogłaś zgodzić się na taką katorgę? 🙂
Wygląda na to, że od czasu do czasu wpadnę poczytać 🙂 Znajoma podesłała link do wpisu o kuriozach – zaczytałem się, ciekawe spostrzeżenia.
Bylam w Kilpisjärvi i musze Ci przyznac racje ze mogli ladniej oznaczyc zbiegniecie się trzech granic.Pogode wtedy mielismy desczowa ale nie przeszkadzało to e zwiedzaniu tych pięknych spokojnych okolic pozdrawiam
Swietna relacja!! Ide czytac kolejne i licze na to, ze o zimie na polnocy tez cos masz :)) Pozdrawiam serdecznie
Faktycznie 4 stopnie w dzień to nie jest zbyt dużo, ale przy tak pięknych okolicach to powinno być mało odczuwalne! W pełni zazdroszczę takiej wyprawy i mam nadzieję, że kiedyś uda mi się tam dotrzeć. Czekam na więcej postów i fotorelacji z wypadów, pozdrawiam!
Pani Natalio, bardzo ciekawie Pani opisuje swoje zagraniczne przygody. Sam jestem raczej zwolennikiem błogiego lenistwa na skąpanych żarzącym słońcem plażach, jednak bardzo ciekawie czyta się pani opowieści. Kto wie, być może sam kiedyś się tam wybiorę ze swoją rodziną i sam o tym coś napiszę.
„Kilkanaście kilometrów na zachód znajduje się także punkt przecięcia trzech granic (fińskiej, norweskiej i szwedzkiej), w którym z tego powodu postawiono wielki, żółty, okropnie brzydki betonowy kloc.” hahahahahhaha prawie się posiusiałam 🙂
A ja bym chciała zobaczyć ten paskudny żółty kloc, rozczarował mnie brak zdjęcia 🙁 😉
Ha, ha! Oto i kloc. 😉
Wooow! zazdroszczę! Też planuję swoją podróż życia ale póki co, finanse nie pozwalają…
Coraz więcej osób pisze o sswoich podróżach na północ i coraz bardziej mnie intrygują te kierunki. Zaczynam poważnie przeglądać oferty lotnicze, choć raczej wybiorę się tam latem niż zimą.
Lato to dobry wybór; zimą (mimo że ma ona swoje uroki) nie można zobaczyć tego, co tutaj jest najpiękniejsze – wszystko przykrywa śnieg i na dodatek jest ciemno. Chyba że się poluje na zorze polarną, ale to trzeba mieć wyjątkowe szczęście. Lato to też mniej ograniczeń – można podróżować z namiotem (a jak człowiek się zgubi w lesie gdzieś daleko na północy – co mi się zdarzyło – to nie ma strachu, że go ciemna noc zastanie), czy korzystać z ogólnodostępnych grilli (przynajmniej w Finlandii). Pozdrawiam!