Przyznam, że do pomysłu rowerowo-kempingowej wyprawy po Alandach podchodziłam bardzo sceptycznie. Wielką entuzjastką jednośladów nazwać się nie mogę, poza tym nie mogłam odpędzić od siebie wizji pedałowania pod wiatr w strugach zimnego deszczu. Na szczęście moje czarne scenariusze zupełnie się z rzeczywistością nie pokryły – czerwcowa pogoda przez cały wyjazd była idealna, a pięć dni na rowerach okazało się nie być wcale straszną torturą, tylko piękną przygodą.
Spis treści:
Dla rowerzystów, ale nie tylko
Ogólnie o wyspach i naszej trasie
Archipelag Turku i Alandy na rowerze!
Sprawy praktyczne i Fasta Åland
Dla rowerzystów, ale nie tylko
Mimo że tekst ma wydźwięk rowerowy, to skierowany jest do każdego, kto rozważa wizytę w tych pełnych uroku stronach. Jakby nie było, wyspy wyglądają tak samo – niezależnie, czy oglądane są z roweru, motoru, czy okna samochodu. Niemniej jednak Alandy to dobry pomysł na rower, co na pewno potwierdzi Bartek. Poniżej opisuję naszą wspólną rowerową eskapadę, ale Bartek pokonywał Alandy na rowerze już wielokrotnie, różnymi trasami, więc informacje praktyczne, które znajdziecie na końcu tekstu, opierają się także na jego bogatych doświadczeniach. Alandy zresztą są popularnym celem podróży entuzjastów rowerowych, co dziwić nie powinno. Drogi są dobre i puste, trasy łatwe, a ładne widoki towarzyszą podróżującym nieustannie. Ponadto na Alandach nie ma wielu atrakcji turystycznych, dlatego spożytkowanie energii na rower na pewno pociąga tych, którzy lubią czas spędzać aktywnie. Oczywiście istnieje również fajna opcja żeglowania między wyspami, ale tego jak na razie nie przerabiałam (wszystko w swoim czasie!).
Ogólnie o wyspach i naszej trasie
Alandy to bałtycki archipelag, w którego skład wchodzi prawie siedem tysięcy wysp i wysepek, z czego około 60 jest zamieszkanych. Jest to zdemilitaryzowana i w dużej mierze autonomiczna część Finlandii. Pogoda tutaj jest łagodniejsza w porównaniu z resztą kraju – na wyspach zima jest krótsza i cieplejsza, a lato jest chłodniejsze. Na Alandach mówi się po szwedzku, a ich stolicą i jedynym miastem jest Mariehamn (Maarianhamina), które znajduje się na Fasta Åland – największej wyspie archipelagu. Wyspie, którą akurat podczas naszego rowerowego wypadu postanowiliśmy ominąć, ale nadrobiliśmy to później (o czym piszę w części praktycznej!). Fasta Åland jest duża i nie jechalibyśmy po niej specjalnie urokliwymi trasami, więc pomyślałam, że podczas mojej pierwszej alandzkiej przygody rowerowej fajniej będzie się skupić na małych, malowniczych wysepkach.
Zarys naszej trasy prezentuje poniższy obrazek (kliknijcie, jeśli chcecie powiększyć). Pinezki pokazują miejsca, przez które przejeżdżaliśmy, strzałki mają charakter poglądowy, wskazują tylko kierunek. Początkiem eskapady była wyspa Korpo (żółta pinezka), która nie należy do Alandów. Na Korpo (fiń. Korppoo) zostawiliśmy samochód i rowerami wyruszyliśmy na północ. Trzeciego dnia dotarliśmy do pierwszej alandzkiej wyspy. Ale po kolei!
Archipelag Turku i Alandy na rowerze!
Wyspa Korpo wchodzi w skład Archipelagu Turku i jest popularnym celem wczasowiczów. Znajduje się tam niezłe zaplecze noclegowo-gastronomiczne, z czego skorzystaliśmy i najedzeni podjechaliśmy rowerami do promu na Houtskär (fiń. Houtskari). Zaraz po wyjściu na brzeg rozbiliśmy namiot, bo dzień chylił się ku końcowi. Kemping był raczej średni (więcej o naszych punktach noclegowych w części praktycznej), ale taki oto mieliśmy widok z namiotu (a na kolejnym zdjęciu poranna kawa):
Houtskär to kilka połączonych wysepek; znajdziecie tutaj sklep, a nawet małe muzeum. Przemierzając wyspy – szczególnie te mniejsze – nie ma co się nastawiać na atrakcje turystyczne, ale czasem można natknąć się na jakiś mini-skansen, czyli stare budynki wypełnione starymi rzeczami, otwarte w sezonie, chociaż też nie zawsze. Czy rybackie muzeum w Houtskär było otwarte – nie wiem, nie uśmiechał nam się detour, żeby się o tym przekonać. Zamiast tego parliśmy na północ, zatrzymując się od czasu do czasu po to, żeby pozbierać trochę przydrożnych poziomek, a raz celem ustąpienia pierwszeństwa żmii zygzakowatej przeprawiającej się niespiesznie przez nagrzaną ulicę.
Na prom do Mossali czekaliśmy w pubie Pelago (przemianowany niedawno na Slingrande Anka), przegryzając frytki. Podobno najlepszy pub w okolicy, może dlatego, że jedyny. Z Mossali przeprawiliśmy się do Iniö, gdzie znajduje się przystań, stary kościółek, kolejny mini-skansen, kawiarenka i sklep, żeby w końcu rozbić namiot w Kannvik, koło kawiarni, niedaleko następnego promu. Nie był to do końca kemping, raczej malutkie domki do wynajęcia, z czego chcieliśmy skorzystać, ale niestety wszystkie były zarezerwowane. Musiał nam zatem wystarczyć kawałek niezbyt równego podłoża w lesie, ale nie narzekałam – było ciepło, sucho, łazienka była przyzwoita, a widok z namiotu niczego sobie.
Kontenans straciłam dopiero, gdy podczas przetrząsania plecaka, moja ręka natknęła się na coś, czego wśród moich rzeczy raczej być nie powinno. Podskoczyłam jak oparzona, krzycząc „wąż!”, co Bartek przyjął sceptycznie, a nawet posunął się do sugestii, że „może to kabel do ładowarki”, co zbyłam nonszalanckim milczeniem. Niepotrzebnie jednak narobiłam tyle rabanu, bo w plecaku rzeczywiście był wąż, ale nie żadna straszliwa żmija, tylko mały, biedny zaskroniec. Niewątpliwie jednak dostałam nauczkę na przyszłość – w lesie plecaki się zamyka! Na zdjęciu niżej uroczy zaskroniec z plecaka, a pod spodem żmija niemrawo uczestnicząca w ruchu drogowym.
Poza popularnym zaskrońcem i żmiją zygzakowatą, na Alandach można spotkać gniewosza plamistego i jest to jedyne miejsce w Finlandii, gdzie ten gatunek występuje. Zaskrońce i gniewosze nie są niebezpieczne. Gniewosz czasem mylony jest ze żmiją, na którą trzeba uważać. Gniewosze w Finlandii, podobnie jak w Polsce, są pod ochroną.
Rano w kawiarni zjedliśmy owsiankę i wyruszyliśmy dalej, promem do Kustavi, gdzie zrobiliśmy krótki przystanek w ładnej marinie, a później na Brändö, gdzie znowu nie udało nam się wynająć domku. Rozbiliśmy więc namiot nad samym brzegiem morza (miejsce piękne, ale ceny wygórowane), pochłonęliśmy nabyte gdzieś po drodze wędzone okonie i bez bagażu pojechaliśmy eksplorować okolice.
To, co widzicie na poniższych zdjęciach, to alandzkie słupy majowe („drzewa majowe”), które przyozdabia się na cześć lata. W okolicach Nocy Świętojańskiej taki słup można zobaczyć w wielu alandzkich wioskach, a każdy jest jedyny w swoim rodzaju.
Wszystkie pola namiotowe, na których nocowaliśmy, były ładnie położone, ale gdybym miała wybrać najbardziej malowniczą okolicę, to chyba byłby to kemping na Brändö. Stąd pochodzi zdjęcie, które widzicie nad wpisem (ten czerwony domek to sauna i prysznic). Kamienna płaska plaża rozciągająca się przed naszym namiotem skusiła mnie nawet do porannego wypróbowania kilku pozycji jogi (nie tylko do zdjęcia!).
Z Brändö wyruszyliśmy do Kumlinge, zatrzymując się po drodze na małej wyspie Lappo, gdzie główne atrakcje obejmowały restaurację, sklep spożywczy i mały wiatrak. Każdemu z tych miejsc poświęciliśmy odpowiednią ilość uwagi (niezłe kotlety, ale czy warte swojej ceny…?), dojechaliśmy do końca drogi na wyspie, po krótkiej chwili wahania zignorowaliśmy prom na Björkö, zawróciliśmy i popłynęliśmy na Kumlinge.
Kumlinge zamieszkuje około 300 osób, a największą turystyczną atrakcją wyspy jest kościół Św. Anny, na który rzuciliśmy okiem, zmierzając z północnego końca wyspy ku południowemu. Kościółek pochodzi z XV wieku i podobno ciekawe jest w nim to, że nie jest zbudowany z czerwonego granitu, jak większość kościołów w okolicy, tylko z różnych i różnokolorowych kamieni.
Tradycyjnie musieliśmy zahaczyć o jedyny sklep na wyspie, który okazał się być również mini-kawiarnią i do tego wyposażoną w słodkości, co rzecz jasna wykorzystaliśmy. Do znajdującego się na południowym krańcu wyspy kempingu dotarliśmy wieczorem, gdzie stoczyliśmy niezbyt wyrównaną walkę w komarami i – co gorsza – kleszczami. Ale owa „miejscówka” ma również pozytywne strony. Po pierwsze, znajduje się zaraz obok promów, a po drugie, to tutaj zobaczyliśmy najładniejszy zachód słońca podczas tej wyprawy!
Tamtego lata z Kumlinge popłynęliśmy na Överö, ale podczas kolejnych odwiedzin na Alandach, gdy na Kumlinge zatrzymaliśmy się na dłużej, zwiedziliśmy na rowerach również położone po sąsiedzku wysepki – Seglinge i Enklinge. Zatrzymam się przy nich na chwilę, zaledwie na sekundę, bo nie widzę potrzeby w odsyłaniu Was do innego wpisu, szczególnie że owe wyspy nie są na tyle interesujące, żeby się nad nimi dłużej rozwodzić.
Na położonej na północ od Kumlinge wyspie Enklinge trafiliśmy przez przypadek do – a jakże – małego skansenu. Wydawał się być zamknięty, ale gdy oglądaliśmy sobie stare domki przez płot, podeszła do nas dość ponura kobieta, mówiąc, że możemy sobie popatrzeć również w środku. Pani była miła, ale małomówna i jak nagle się pojawiła, tak szybko zniknęła. Poszwendaliśmy się zatem samopas po okolicy i pojechaliśmy dalej.
Z kolei jeśli chodzi o Seglinge, to niedaleko sklepiku (którego oczywiście nie mogliśmy zignorować i zaopatrzyliśmy się w lody) rozpoczyna się ścieżka prowadząca do małego jeziorka Norrträsk. Polecam entuzjastom kąpieli – miejsce ładne, a woda w jeziorze na pewno jest cieplejsza, niż w morzu (chociaż dla mnie i tak zdecydowanie za zimna!). Na zdjęciu poniżej standardowy alandzki obrazek, najprawdopodobniej właśnie z Seglinge, gdzie część dnia poświęciliśmy na gnuśnienie na słonecznych, kamiennych plażach.
Wracając jednak do przerwanego wątku i pierwszej eskapady rowerowej – z Kumlinge popłynęliśmy na Överö, skąd dotarliśmy do mieściny Degerby (Degerö), pokonując po drodze kilka innych wysp. Degerby niespodziewanie okazało się tętnić życiem! Nie tylko standardowo przeczesaliśmy sklep spożywczy i zjedliśmy porządny obiad w restauracji nad brzegiem morza, ale także napatoczyliśmy się na… wystawę traktorów, silników i samochodów.
Jakby już tych atrakcji było mało (!), zahaczyliśmy o kiosk z lodami i kawą, i trochę przez przypadek zwiedziliśmy ciekawy dom gościnny, który podobno jest domem gościnnym od XVII wieku. A wszystko to pod bezchmurnym niebem, w otoczeniu morza, żaglówek i hurgoczących, starych silników! To był chyba najbardziej ekscytujący dzień podczas całej wycieczki, wliczając w to nawet węża w plecaku. Zdjęcia niżej pochodzą ze wspomnianego domu gościnnego, a na tym pałąku pod sufitem widzicie fińskie chleby. Jak dla mnie taki chleb to bardziej jest broń biała, niźli produkt spożywczy, ale obawiam się, że te „kamienie” według ludzi północy nadal nadają się do jedzenia.
Wracając do przeprawy promowej na Överö, zboczyliśmy nieco z trasy, żeby rzucić okiem na stary kościółek pod wezwaniem Św. Marii Magdaleny na Föglö. Historia kościoła sięga XIV wieku, ale został on prawie całkowicie przebudowany w 1860 roku.
Na Kökar dotarliśmy późnym popołudniem, jednak mając na uwadze, że nasza rowerowa przygoda zbliżała się ku końcowi, postanowiłam dać się namówić Bartkowi na wieczorny objazd wyspy (a przynajmniej jej części). Kökar to właściwie jest mini-archipelag – duża wyspa otoczona setkami (jeśli nie tysiącami) mniejszych i zupełnie malutkich wysepek.
Wyspa jest lubiana przez wczasowiczów, więc posiada skromne zaplecze noclegowo-gastronomiczne. Na Kökar znajduje się też muzeum, gdzie tradycyjnie można się zapoznać z przeszłością wyspy i wyobrazić sobie jak żyli niegdyś jej mieszkańcy, ale główną atrakcją jest (również tradycyjnie) kościół, który obejrzeliśmy sobie kolejnego – ostatniego już – dnia. Pochodzący z 1748 roku kościół Św. Anny, został zbudowany w miejscu pozostałości klasztoru Franciszkanów, którego historia najprawdopodobniej sięga XIV wieku. Mnie szczególnie spodobał się wiszący w kościele statek piracki, wyposażony w 64 działa i liczący sobie setki lat (XVII w.).
Zwieńczeniem naszej wyprawy była niewątpliwie degustacja klasyki alandzkiej kuchni, czyli alandzkich naleśników (Ålandspannkaka). W skład takiego naleśnika wchodzi między innymi mleko, ryż lub kasza manna, a serwuje się go z bitą śmietaną i konfiturą z suszonych śliwek. Muszę powiedzieć, że jest całkiem niezły, chociaż moje późniejsze doświadczenia pokazały, że istnieją jego lepsze i gorsze wersje.
Szóstego dnia wróciliśmy na wyspę Korpo, kończąc tym samym naszą słoneczną, rowerową przygodę. Pokonany dystans raczej wrażenia nie robił (na pewno nie na Bartku!), ale ja byłam z siebie dumna i z radością i ulgą odkleiłam się od mojego dwukołowego środka transportu. Zjedliśmy wczesny obiad, zapakowaliśmy bagaże i rowery do samochodu, a chwilę później… zaczęło padać!
Na zakończenie i na zachętę – Alandy z powietrza, krótki film mojej produkcji z podkładem dźwiękowym:
Sprawy praktyczne i Fasta Åland
Kiedy jechać? Najłatwiej podróżować jest w sezonie – zarówno ze względu na pogodę, jak i fakt, że wiele miejsc poza sezonem jest zamkniętych. Mam tu na myśli głównie mniejsze wyspy i idylliczne wiejskie okolice (Mariehamn to inna sprawa), ale większe atrakcje też nie są otwarte cały rok (chociażby zamek Kastelholm). Sezon rozpoczyna się pod koniec czerwca, a kończy gdzieś w połowie sierpnia. My byliśmy za każdym razem na Alandach w drugiej połowie czerwca i nawet wtedy jeszcze nie wszystko było otwarte. Bartek był także w lipcu (szczyt sezonu) oraz sierpniu, kiedy turystyczne przybytki się powoli zamykały. Mówiąc o turystycznych przybytkach, mam na myśli kempingi, wiele restauracji, muzea. Sklepy spożywcze czy promy kursujące między wysepkami funkcjonują przez cały rok, w końcu jacyś ludzie tam mieszkają. Krótko mówiąc, jeśli planujecie wycieczkę po wyspach poza sezonem albo na granicy, to myślę, że jest to do zrobienia, ale lepiej wszystko dobrze sprawdzić i potwierdzić. My nie musieliśmy planować, gdzie będziemy spać. Poza sezonem jest trochę taniej. Pod koniec czerwca możecie zobaczyć obchody Nocy Świętojańskiej, a festiwale i różne wydarzenia najczęściej przypadają na lipiec. Jak już wspomniałam, lato na Alandach może rozczarować i trzeba się przygotować też na złą pogodę, jak to w całej Finlandii. Ale możecie też mieć szczęście, tak jak my, i doświadczyć nawet 25 stopni i chyba ani jednej chmurki przez cały wyjazd.
Dojazd. Najłatwiej zrobić tak, jak my: dojechać samochodem (lub dopłynąć) na którąkolwiek z wysp i przesiąść się na rower. Promy pływające między wyspami oczywiście zabierają samochody. Do miejsca, w którym my zostawiliśmy samochód (Korpo, czyli port Galtby) dojeżdża także autobus z Turku (autobusy). Do Mariehamn dopłyniecie większymi promami ze Szwecji (Sztokholm, Kapellskär; linie Eckerö, Viking Line), Finlandii (Helsinek i Turku; linie Viking Line) i Tallina w Estonii (Tallink/Silja) oraz dolecicie z Helsinek, Turku i Sztokholmu (Finnair). Promy ze Szwecji (Grisslehamn) pływają także do miejscowości Eckerö na Fasta Åland. Można też, jak Bartek, z Polski przyjechać rowerem: prom z Gdańska do Nynäshamn w Szwecji (Polferries), następnie rowerem z Nynäshamn do Sztokholmu (70 km) i prom ze Sztokholmu do Mariehamn. Wszystkie opcje prezentuje poniższa mapka pochodząca ze strony www.alandstrafiken.ax (na tej stronie znajdziecie też trasy i rozkłady alandzkich promów i autobusów).
Żeby z Mariehamn dostać się na kolejne wyspy, trzeba dojechać do Hummelviku, Långnäs albo Svinö (co zaznaczone jest na kolorowo na poniższej mapce). Kliknijcie, żeby powiększyć.
Alandzkie promy. Małe promy kursujące między wyspami są zazwyczaj bezpłatne. Lepiej sobie przeprawy promowe dobrze rozplanować, bo można gdzieś utknąć. Niektóre promy są płatne (płaci się za pojazdy, nie za ludzi), ale my chyba tylko raz zapłaciliśmy i to kilka euro, co w sumie było dla mnie trochę niezrozumiałe (przed zapłatą wcale się nie migaliśmy!). Ponownie odsyłam na stronę www.alandstrafiken.ax po wszelkie informacje.
Co zabrać? Na pewno trzeba mieć za sobą coś na komary i kleszcze. We wpisie wspominałam o wężach, ale to chyba właśnie kleszcze stanowią największe niebezpieczeństwo i Alandy oraz Archipelag Turku niestety są znane z ich dużej ilości. Kleszczowe zapalenie mózgu bywało nawet zwane „chorobą z Kumlinge”. W sumie nic sobie z tego nie robiłam, ale oboje zostaliśmy przez kleszcze ugryzieni, zatem uważajcie. Tak poza tym trzeba być przygotowanym na każdą pogodę, czyli posiadać ciepłe rzeczy i przeciwdeszczowe. Pamiętajcie też, że na małych wyspach nie ma często nawet sklepów spożywczych, a co dopiero innych – jeśli przemieszczacie się rowerem, warto być przygotowanym na różnego typu awarie sprzętu.
Noclegi. Na Alandach nie można spać na dziko, a przynajmniej nie jest to łatwe. Everyman’s right nie działa tutaj do końca tak, jak w pozostałej części Finlandii, należy unikać prywatnych terenów. Zresztą zakazy rozbijania namiotów zobaczycie na każdym kroku. Jak wspomniałam, my nie planowaliśmy dokładnie, gdzie będziemy nocować, przez co nie udało nam się wynająć ani razu domku (wszystko już było zarezerwowane). Ale miejsce na namiot zawsze się znajdzie. Pola namiotowe jak to pola namiotowe – nic specjalnego, ale skomentuję krótko nasze miejsca noclegowe:
- Houtskär, kemping Kittuis Camping & Caravan – bardzo „podstawowy”, ładna plaża.
- Iniö, kawiarnia Alppila – kawiarnia i domki, miło wspominam to miejsce, namiot rozbija się w lesie, gdzie nie jest specjalnie równo (brak pola namiotowego).
- Brändö, Fisketorpet I Brändö – chyba najładniej położony kemping, w którym nocowaliśmy, ale strasznie drogo (22 euro za namiot!) i bez specjalnych udogodnień. Domki wydawały się okej.
- Kumlinge, Ledholm – dużo przestrzeni, mała kuchnia, całkiem spoko, ale tutaj mieliśmy chyba największy problem z kleszczami i komarami. Niedaleko fajna „miejscówka” na oglądanie zachodów słońca.
- Kökar, Sandvik Marina & Campground – najlepiej wyposażony, ale też najbardziej oblegany kemping. Duża kuchnia i pomieszczenie ze stołami (na pewno przydatne, gdy pogoda daje się we znaki), kawiarnia, przystań. Miejsce na kampery chyba lepiej rezerwować z wyprzedzeniem, tak jak domki.
Ceny. Tanio nie jest. Z naszych doświadczeń wynika, że rozbicie 1 namiotu dla 2 osób na kempingu kosztuje od 10 do wspomnianych 22 euro (8 euro za miejsce na namiot i jeszcze po 7 euro za osobę). Czasami trzeba jeszcze dopłacić za samochód, jeśli podróżujecie autem. Dużo kempingów ma swoje strony internetowe i możecie na nich sprawdzić cenniki. „Podstawowy” domek bez łazienki dla 2 osób może kosztować 40 – 80 euro (czasem mają aneksy kuchenne, ale zazwyczaj nie). Bardziej ekskluzywne domki i hotele oczywiście mogą kosztować dużo więcej. Śniadanie: 8 – 10 euro. Lunch (bufet): 15 – 20 euro. Danie obiadowe: 20 – 30 euro. W sklepach spożywczych jest nieco drożej niż na przykład w Helsinkach.
Fasta Åland. Nie mam na razie w planach tworzenia wpisu poświęconego największej alandzkiej wyspie, ale pisząc o Alandach, nie sposób jej zupełnie pominąć. W końcu to od niej zaczyna się najczęściej poznawać Alandy. Nie chcę tworzyć dla niej osobnego tekstu, bo mimo że przejechaliśmy wyspę samochodem wzdłuż i wszerz, to nie czuję się z nią na tyle obeznana, żeby się na jej temat „wymądrzać”; na dodatek nie znam też dobrze stolicy Alandów. Mariehamn nigdy nas na tyle nie pociągało, żebyśmy spędzili tam więcej czasu, niż potrzeba na obiad i krótki spacer. Jest to małe miasteczko i w moim odczuciu niezbyt urodziwe, a co najbardziej mi się w nim podoba, to chyba czteromasztowiec będący częścią morskiego muzeum (Åland Maritime Museum). Wstęp do muzeum i na statek kosztuje łącznie 14 euro (dorosły). Statek nosi imię Pommern i podobno jest jedynym czteromasztowcem na świecie, który można zobaczyć w stanie oryginalnym.
Spacerując po miasteczku, zahaczcie o Lilla holmen – wysepkę, na której znajduje się plaża, pawie i trochę innych zwierzątek. Pewnie najbardziej przypadnie ona do gustu dzieciom, ale spacer urozmaici każdemu.
Jeśli chodzi o resztę Fasta Åland, to największą atrakcją jest niewątpliwie średniowieczny zamek Kastelholm – niewielka forteca, a właściwie jej ruiny. Nic spektakularnego, ale rzucić okiem warto, szczególnie że w Finlandii jest tylko 5 średniowiecznych zamków (Kastelholm, Hämeenlinna, Raasepori, Turku i Savonlinna). Kastelholm został zbudowany w XIV wieku przez Szwedów. Wstęp do zamku kosztuje 8 euro (osoba dorosła), chociaż prawdę mówiąc nie ma tam obecnie za wiele do zobaczenia. Niedaleko zamku znajdziecie kawiarnię oferującą m.in. – a jakże – alandzkie naleśniki, oraz bezpłatne muzeum, a właściwie farmę, która pomoże Wam sobie wyobrazić, jak na Alandach żyli ludzie w XIX wieku (Jan Karlsgården open-air museum).
Inne ruiny, które przyciągają turystów na wyspach to pozostałości twierdzy Bomarsund. Po wielkiej rosyjskiej budowli zostały właściwie tylko marne resztki murów, o co postarali się w 1854 roku Anglicy z pomocą Francuzów. Anglicy niemalże zrównali fortecę z ziemią, żeby mieć pewność, że łatwo jej odbudować nie będzie. Co ciekawe, część kamieni z „rozbiórki” przetransportowano do Helsinek i posłużyły one do budowy m.in. soboru Uspieńskiego. Zwiedzając resztki twierdzy, warto podjechać (lub podejść) do wieży Notvik. Takich wież pomocniczych Rosjanie chcieli mieć 12, ale zdążyli wybudować tylko dwie.
To by było na tyle, jeśli chodzi o główne atrakcje wyspy, przynajmniej w moim odczuciu. Mnie jednak Fasta Åland nie kojarzy się wcale z Mariehamn, czy starymi ruinami, a sielankowymi wiejskimi krajobrazami, odwiedzaniem kawiarenek położonych nad brzegiem morza i włóczeniem się bez konkretnego celu…
Powiązane wpisy (informacje praktyczne)
Trekking w Finlandii, Laponii – wskazówki, informacje
Darmowe domki i grille w Finlandii
Pogoda w Finlandii, czyli kiedy jechać i w co się ubrać