Ciche dramaty
Podróż z Singapuru na wyspę Kri – jedną z półtora tysiąca składających się na Raja Ampat – obejmowała dwa samoloty, prom i łódkę. Po dotarciu na miejsce i skonstatowaniu, że gdzieś po drodze zaprzepaściłam czytnik e-booków, stwierdziłam, że właściwie to mogę wracać do domu – dla mnie wakacje się skończyły. Co to za wakacje bez książki?! Normalnie tropikalna wysepka, którą cywilizacja głowy sobie specjalnie nie zaprząta, wydałaby mi się przecudowną Arkadią, ale brak książki okazał się być pryzmatem, który rozszczepił ten ładny obrazek na smutek, zagubienie i brak internetu. Za błędy jednak trzeba płacić i nie pozostało mi nic innego jak nieść swoje brzemię w milczeniu, powoli oswajając się z myślą, że jedyną wieczorną rozrywką, która mi pozostaje, jest rozmowa z innymi ludźmi. Ech…
Braki w branży rozrywkowej na wyspie wynikają z faktu, że Kri to dzika dżungla otoczona wodą, przez większość czasu pozbawiona prądu. Nie ma tam żadnych dróg, ani sklepów. Prawdę mówiąc nie mieliśmy też słodkiej wody do mycia, chociaż tego typu niedogodności nie zrobiły na mnie dużego wrażenia, szczególnie w obliczu książkowej tragedii. Zresztą po przejrzeniu „łazienkowej” menażerii – składającej się między innymi z dużych pająków – i tak stwierdziłam, że mycie to luksus totalnie mi zbędny. W naszym domku żadnych pajęczych współlokatorów nie odnotowałam, co jednak nic nie znaczyło, szczególnie, że któregoś dnia Chinka z sąsiedniego ośrodka uraczyła mnie pocieszną historią o tym, jak odwiedził ją ptasznik. Opowiastka kończyła się optymistycznym „ale to nic takiego, ja tylko boję się gąsienic”, co trudno mi było skomentować, bo moją głowę akurat wypełniał obraz wielkiego, włochatego pająka. (Gąsienic? Serio…?) Na szczęście na wyobrażaniu się skończyło, a jedynymi naszymi współlokatorami, którzy mi mącili nieco spokój były szczury. Co prawda szybko przyzwyczaiłam się do słodkich pyszczków i błyszczących oczek tych ciekawskich zwierzątek (często obserwowały nas z belek pod sufitem), ale ich nocne „rozmowy” i ciągłe tupanie nóżkami nie napawały mnie przesadnym entuzjazmem.
Pewnie z mojego dotychczasowego opisu wyłania się dość ponury obraz, ale powiem Wam, że dawno tak nie odpoczęłam, jak w Raja Ampat właśnie. Mam tu na myśli odpoczynek raczej psychiczny, bo trzy nurkowania dziennie moją nędzną kondycję trochę nadwyrężyły. Archipelag Raja Ampat jest niesamowity, zarówno pod, jak i nad wodą, a brak wygód wydał mi się dobrym „dopełnieniem” tej bajkowej i dzikiej scenerii, która otoczywszy mnie, odgrodziła na chwilę od szarej codzienności. Nie to, że jestem ascetką, ale ochłodzenie relacji z cywilizacją dobrze mi zrobiło; podobnie jak moim finansom (w Raja Ampat jest drogo, ale o wydatkach na końcu wpisu!).
Diabły i wirki
Jak na razie Raja Ampat to zdecydowanie najlepsza nurkowa przygoda, jaką przeżyłam. Co prawda nie jestem doświadczonym nurkiem, jestem za to zupełnie pewna, że każdy byłby pod dużym wrażeniem, gdyby otoczony został przez pięć wielkich, ciekawskich płaszczek, a konkretnie – diabłów morskich (Manta birostris). Są to największe manty na świecie, rozpiętość ich “skrzydeł” wynosi zazwyczaj od 5 do 7 metrów, a rekord to 9.1 metra! Manty olbrzymie są bardzo łagodne i lubią kontakt z człowiekiem (najbardziej chyba podobają im się bąbelki produkowane przez nurków), ale nieczęsto można natknąć się na tak duże stado, więc mieliśmy sporo szczęścia! Płaszczki “szybowały” z gracją dookoła nas, będąc dosłownie na wyciągnięcie ręki – niezapomniane doświadczenie, być może jedno na całe życie.
Podwodny świat Raja Ampat to oczywiście znacznie więcej niż płaszczki. Przeczytałam gdzieś, że archipelag może pochwalić się najbogatszą morską bioróżnorodnością na świecie i jestem w stanie w to uwierzyć. Nie potrafię zapewne nazwać nawet jednego promila gatunków zwierząt, które tam widzieliśmy, ale wśród dużych ryb – poza płaszczkami – które jako pierwsze przychodzą mi do głowy, są na przykład barakudy, wielkie papugoryby, rekiny rafowe, wargacze garbogłowe czy plataksy. Mniejszych ryb i innych żyjątek, w tym moich ulubionych, kolorowych ślimaków, także nie brakuje. A tych, którzy nie nurkują, snorkeling ma pewno nie rozczaruje. Na poniższym zdjęciu widzicie wirka (Thysanozoon nigropapillosum), skorpenę (nie znam gatunku) i ślimaka (Chromodoris willani).
Mniej przyjemne strony nurkowania w Raja Ampat to dość silne prądy (ale tylko w niektórych miejscach), wysokie ceny oraz totalny tu-mi-wisizm indonezyjskich przewodników. Na to ostatnie specjalnie nie narzekam, chciałam tylko przestrzec. Jeśli chodzi o moje skromne doświadczenia, to przebili oni beztroską nawet Filipińczyków, o których niefrasobliwym podejściu świadczyć może na przykład sytuacja, gdy na wyspie Apo zgubiliśmy pod wodą jednego nurka, a nasz filipiński dive master po minucie bezowocnego szukania wzruszył ramionami. Chyba rozumiecie, co mam na myśli.
W Raja Ampat nie tylko pod wodą jest fajnie; na powierzchni też jest na czym oko zawiesić. Najbardziej znany i charakterystyczny dla archipelagu obrazek to dziesiątki dzikich, zielonych mini-wysepek usytuowanych pośród krystalicznie czystej wody. Żeby się tym spektakularnym widokiem w pełni nacieszyć, dogadaliśmy się z kilkoma osobami z naszej wyspy i zorganizowaliśmy wycieczkę na niedaleko położone Fam Islands, gdzie znajduje się jeden z punktów widokowych. Nasza grupa rekreacyjno-krajoznawcza składała się z dwójki Chińczyków z Hongkongu lubiących polski barszcz, Niemki żyjącej w Japonii, która uczyła kiedyś syna Podolskiego, holenderskiego free-divera z licznymi problemami, no i nas. Poza tym na naszej małej łódeczce znajdowała się chyba dwustulitrowa beczka z paliwem, czterech Indonezyjczyków nieustannie palących wokół niej papierosy oraz smażone kurczaki. Krótko mówiąc, gdy wyruszaliśmy rano z godzinnym opóźnieniem (island time…), byliśmy gotowi na przygodę! Plan naszej wycieczki poza malowniczymi Fam Islands obejmował również snorkeling w Melissa’s Garden i Manta Point, oraz konsumpcję wspomnianych kurczaków w miejscowości Arborek. Melissa’s Garden to prawdziwy koralowy ogród, pełen barwnego życia (w tym rekinów rafowych), natomiast Manta Point mnie rozczarował – co prawda widzieliśmy dwie płaszczki, ale hen daleko, widoczność była słaba, a poza nimi nie było tam zupełnie nic.
Zbieg okoliczności
Gdyby ktoś mi wcześniej powiedział, że na lotnisko w Raja Ampat przypłynę czółnem z silnikiem, po czym na płycie lotniska będę tańczyć z pomalowanymi farbą Papuasami, następnie zobaczę prezydenta Indonezji, przez co prawie spóźnię się na drugi lot (z Sorong do Manado), ale jednak zdążę, bo drugi samolot także będzie miał opóźnienie, dzięki czemu jeszcze inny samolot wyląduje w Sorong, a potem się okaże, że w tym trzecim samolocie jest mój czytnik e-booków, który pani z obsługi lotniska odda mi w momencie, gdy będę wsiadać do swojego samolotu, pomyślałabym… że to raczej mało prawdopodobny bieg wydarzeń. Ale tak właśnie było, daję słowo. Zatrzymajmy się na chwilę przy lotnisku Marinda w Raja Ampat. Zasługuje ono na uwagę, chociażby dlatego, że nigdy wcześniej nie dostałam karty pokładowej wypisanej długopisem. Popularne wyszukiwarki lotów mogą tego lotniska nie uwzględniać. Właściwie jest to jeden pas otoczony dżunglą i mały budyneczek. Obsługiwany jest tam tylko jeden regularny lot dziennie. Bagaże w ramach kontroli położyliśmy na pasie niedziałającej maszyny prześwietlającej, po czym kazano nam otworzyć plecaki, chociaż nie wiem po co, bo pana kontrolera ich zawartość specjalnie nie interesowała. Młoda Indonezyjka po wypisaniu naszych kart pokładowych, przerzuciła bagaże na zewnątrz przez dziurę w ścianie. Mimo wszystko to nie lotnisko i panujące na nim zwyczaje mnie zaskoczyły, tylko ilość policji oraz wspomniani Papuasi w pióropuszach, biegający wte i wewte, jak koty z pęcherzami. Coś się wyraźnie święciło. Gdy na płycie lotniska rozpoczęły się tradycyjne papuaskie tańce przy akompaniamencie tradycyjnych papuaskich instrumentów, pstryknęłam kilka zdjęć przez szybę “hali odlotów”, ignorując pierwsze obawy kładące się cieniem na moim entuzjazmie. Na niewypowiedziane głośno pytania odpowiedział mi szef policjantów, wyjaśniając, że owe pląsy to próby występów na cześć prezydenta Indonezji, który niedługo wyląduje w Raja Ampat. A tak w ogóle to czemu ja robię zdjęcia przez szybę, jak mogę być w centrum wydarzeń? Dałam się przeto wciągnąć w ten barwny i głośny rozgardiasz, mając za prywatnego fotografa pana “komendanta”, operującego dwoma aparatami (swoim i moim), który to pan rzecz jasna nie przepuścił okazji na uwiecznienie na zdjęciach siebie z białasem. Gdy już myślałam, że krzywa osobliwości tego dnia osiągnęła wartość szczytową, obsługa lotniska zaczęła rozwijać na płycie czerwony dywan. Właściwie dywan był różowy, nie czerwony, ale przede wszystkim był lekki, a wiało całkiem nielicho. Dwadzieścia minut bezskutecznego poprawiania i przesuwania dało wszystkim zgromadzonym do myślenia. Olanie dywanu w grę oczywiście nie wchodziło, bo przecież panu prezydentowi nie przystoi stąpanie po gołym betonie! Założę się o wszystko, że nigdy nie widzieliście procesu przybijania dywanu do płyty lotniska przy pomocy gwoździ i zwykłego młotka. Ha, ja widziałam! Z jakiegoś powodu pomysł jednak nie wypalił. Gdy w sercach Indonezyjczyków zaczęła kiełkować czarna rozpacz (podobnie jak w moim – nasz samolot już był opóźniony!), na scenie pojawiła się przezroczysta taśma klejąca. Wzniosłam oczy ku niebu w niemym geście rozpaczy, ale ku mojemu zaskoczeniu pół godziny klejenia i deptania przyniosło skutek – dywan został unieruchomiony! Pozostawało tylko czekać na jego ekscelencję, a w moim wypadku także martwić opóźnieniem i zastanawiać się, dlaczego taka ważna osobistość podróżuje samolotem-zabawką linii Lion Air. Oczywiście świta Joko Widodo nie przyleciała naszym ATR-em, tylko dwoma wojskowymi samolotami i helikopterem, a że akurat wybrali sobie porę lądowania jedynego regularnie latającego do Raja Ampat samolotu… Kto by się tym przejmował? Na pewno nie prezydent Indonezji (to ten facet pod parasolem z poniższego zdjęcia). Ale wydarzenia, jak już wiecie, potoczyły się dla nas bardzo fartownie, a ja po wszystkim, siedząc z czytnikiem w samolocie do Manado, stwierdziłam optymistycznie, że po takiej dawce szczęścia na pewno przytrafi nam się coś niemiłego. I wiecie co? Długo na wyrównanie rachunków z Losem czekać nie musiałam.
A było tak pięknie…
Do Singapuru wracaliśmy przez Manado (Celebes), gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę dłużej, wykorzystując okazję na spotkanie z naszym singapurskim, poznanym na Tiomanie, znajomym. Bryan pracuje jako dive master dla czterogwiazdkowego hotelu w Manado, w którym to przybytku zarezerwowaliśmy sobie na dwie noce mały domek. Po kwaterze w Raja Ampat, ów hotel wydał mi się kwintesencją komfortu i luksusu, i postanowiłam cały kolejny dzień spędzić w czystej pościeli, wynurzając się od czas do czasu na dobre jedzenie, i czekając aż Bartek wróci z nurkowania (na pobliskiej wyspie Bunaken już kiedyś nurkowaliśmy, więc sobie odpuściłam). Plan udało mi się zrealizować w stu procentach, a przyjemny dzień zakończyliśmy bardzo dobrą kolacją nad brzegiem morza. Problemy rozpoczęły o poranku dnia następnego, gdy wyruszaliśmy w dwudniową podróż do Polski przez Singapur, Zurych i Berlin. Tydzień bez lodówki w Raja Ampat, kiedy to codziennie dojadaliśmy resztki z dnia poprzedniego, nasze żołądki pozostawił niewzruszone. Pokonała je dopiero kolacja w czterogwiazdkowym hotelu. Tuszę, iż nie zależy Wam na roztrząsaniu szczegółów, więc nadmienię tylko, że cała niewiarygodnie długa podróż z Manado do Polski (na lotnisku w Singapurze próbowano posadzić mnie na wózek inwalidzki) i cały pobyt w Polsce upłynęły nam obojgu po znakiem ostrego zatrucia pokarmowego. A był to okres Bożego Narodzenia, czyli dobrego, polskiego, świątecznego jedzenia, na które czekałam od wielu miesięcy…
Informacje praktyczne
Kiedy jechać? Do Raja Ampat można przyjeżdżać przez cały rok, ale mówią, że najlepsze warunki na nurkowanie zaczynają się w połowie października i trwają do połowy grudnia. My byliśmy pod koniec grudnia i było bardzo fajnie. Od maja do października jest trochę bardziej deszczowo. Niektóre centra nurkowe są nieczynne w okresie lipiec – wrzesień ze względu na trudniejsze warunki (wiatr).
Dlaczego Kri? Raja Ampat to 1500 wysp – wybór jest trudny. My zdecydowaliśmy się na Kri Island, bo jest położona niedaleko portu w Wasai i otaczają ją fajne miejsca do nurkowania.
Dojazd. Do Sorong w Raja Ampat samoloty latają między innymi z Jakarty (tak przylecieliśmy), Manado (tak odlecieliśmy) i Makassar. Z Sorong popłynęliśmy promem do Wasai, skąd można wziąć małą łódkę na Kri lub inną wyspę. Między Sorong a Wasai (Marinda Airport) lata raz dziennie mały samolocik, z którego skorzystaliśmy w drodze powrotnej (bilet można kupić na stronie Lion Air). Do lotniska z Kri Island dopłynęliśmy łódką.
Nurkowanie. Jak już wspomniałam, nurkując z Indonezyjczykami, trzeba się liczyć z dużą dawką beztroski i prowizorki. Co prawda sprzęt, który dostaliśmy nie był zły, ale bez problemów też się nie obyło. Jedno nurkowanie kosztowało 550 tysięcy rupii. Można wykupić pakiet, ale zniżka wtedy jest raczej symboliczna. Co ciekawe, na wyspie, na której prawie nie ma prądu, ani w ogóle cywilizacji, w centrum nurkowym mają terminal płatniczy. Inną opcją dla nurków w Raja Ampat jest popularny w tym rejonie live aboard.
Noclegi. Za domek płaciliśmy 350 tysięcy rupii za osobę za noc, z jedzeniem. Mieszkaliśmy w Mambetron Homestay.
Inne wydatki. Wstęp na teren Raja Ampat kosztuje milion rupii za osobę. Za wycieczkę z Kri Island obejmującą Fam Islands, Melissa’s Garden, Manta Point i przekąskę w Arborek zapłaciliśmy 6.5 miliona rupii za całą łódkę. Za łódkę z Kri na lotnisko z przystankiem w porcie w Wasai na jedzenie zapłaciliśmy 700 tysięcy rupii.
Link. Planując nasz pobyt w Raja Ampat, korzystaliśmy z przydatnej stronki www.stayrajaampat.com.
Bliskie spotkanie z płaszczkami to moje marzenie. Zazdroszczę tego doświadczenia 🙂 Ja mogłam jedynie je podziwiać zza szyby łodzi podwodnej – to też było coś niesamowitego, ale na pewno spotkanie z poziomu nurka daje dużo mocniejsze wrażenia 🙂