Od Hội An wiele nie oczekiwałam. Przywiodły nas tutaj tanie bilety, łatwy dojazd i chęć ucieczki z Singapuru. Mój „plan zwiedzania” obejmował głównie przypadkowe restauracje, bo dobra kuchnia i przeciętne nurkowanie to jedyne informacje związane z Hội An, które gdzieś kiedyś o uszy mi się obiły. Ale nawet kulinarne pogłoski nie budziły mojego zaufania, bo do kuchni azjatyckiej zawsze podchodzę z podejrzliwością. Od Hội An wiele nie oczekiwałam, a dostałam bardzo dużo. To barwne, wietnamskie miasteczko okazało się być trafionym pomysłem na weekend – z niejednego powodu!
Urocza „starówka”…
…którą możemy podziwiać dzięki upartemu lublinianinowi. Mowa o architekcie Kazimierzu Kwiatkowskim (Kaziku), który sprzeciwił się pomysłowi likwidacji historycznych zabudowań w Hội An – będących w czasie powojennnym w opłakanym staniem – i optował za ich renowacją.
Stara część Hội An, z charakterystycznymi żółtymi budynkami, przyozdobionymi różnobarwnymi lampionami i kwiatami, nie tylko prezentuje się nad wyraz malowniczo, ale dzięki mieszance przeróżnych stylów, azjatyckich i europejskich, jest bardzo unikalna. Można by rzec, że Kwiatkowski przedstawił Hội An światu – dzięki niemu na to niepozorne, nadmorskie miasteczko zwrócili uwagę inni badacze, a niedługo później stało się ono jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc w Wietnamie. W 1999 roku Stare Miasto zostało wpisane na listę UNESCO. Dziwić zatem nie powinno, że w sercu miasta znajdziecie Plac Kwiatkowskiego i jego pomnik. Co ciekawe, Kwiatkowski do Hội An przyjechał w celach wypoczynkowych – chciał odpocząć od swoich głównych renowacyjnych projektów (pracował między innymi nad pobliskim kompleksem Mỹ Sơn, o czym za chwilę). Stare Miasto można zwiedzać pieszo, a główne atrakcje obejmują zadaszony Japoński Most (podobno jedyny taki na świecie), kilka muzeów, otwarte dla turystów historyczne zabudowania oraz chińskie świątynie. Po zmierzchu na rzece pojawiają się dryfujące światełka, co w połączeniu z wiszącymi lampionami tworzy przepiękny obrazek, chociaż patrząc na niego, nie mogłam nie myśleć o niepotrzebnych śmieciach trafiających do wody (na szczęście nie plastikowych). Wieczorami uliczki stają się niestety bardzo tłoczne, za co odpowiadają głównie koreańscy turyści, ale po pewnym czasie tłum się przerzedza. W dzień także nie jest źle, szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę popularność miasta.
Bagietki, krewetki i pyszna kawa!
Świeże, ciepłe i chrupiące bagietki na śniadanie? Czy ja nadal jestem w Azji Południowo-Wschodniej?! Ja wiem, że dla tych, co przyjeżdżają z Polski czy Europy, to żaden rarytas, a wręcz „przypał” – nie po to człowiek kisi się dwa dni w samolocie, żeby jeść to, co w domu. To tak, jakby przyjechać na Bali i jeść codziennie pizzę. Ale mnie ryż i nudle od dawna wychodzą bokiem, więc spuściznę francuskich kolonizatorów przywitałam z wielkim entuzjazmem. (A swoją drogą, na Bali rzeczywiście jadłam codziennie pizzę – w Ubud znaleźliśmy najlepszą, jaką miałam okazję przetestować w Azji). Bardzo ogólnie rzecz biorąc, nie jestem wielką fanką azjatyckiego jedzenia. Nie to, że nie lubię, ale kwestia jedzeniowa w tej części świata, szczególnie w czasie podróży, sprowadza się dla mnie raczej do zaspokajania głodu, niż delektowania się. Wietnamska kuchnia, z którą miałam do czynienia w Singapurze, także specjalnie nie trafiła w moje gusta. Tym bardziej zaskakuje mnie fakt, że w Hội An… wszystko mi smakowało! Cao lầu, cơm gà, wszystkie phở, „meat sticki” i przeróżne inne potrawy, których już nawet nie pamiętam – wszystko pochłaniałam z przyjemnością. A najbardziej do gustu przypadły mi owoce morza – ryby, krewetki, małże – których w Hội An jest pod dostatkiem. Niektóre dania są charakterystyczne tylko dla tego regionu, na przykład wspomniane cao lầu (nudle z wieprzowiną), bánh bao bánh vạc („białe róże”; coś w stylu pierogów z mięsem) czy hến xào (smażone małże) – warto zatem spróbować. Spotkałam się z opinią, że Hội An to najlepsze jedzenie w Wietnamie – czy to prawda, nie wiem, ale nie mam żadnych podstaw, żeby w to nie wierzyć. Dodajcie do tego wszystkiego bardzo dobrą kawę i niewysokie ceny – żyć nie umierać!
Tailor, my friend?
Hội An to krawiecka Arkadia! Nigdzie nie widziałam takiego zagęszczenia pracowni krawieckich, jak tu. Początkowo nie zwracałam na ten fenomen szczególnej uwagi, ale z biegiem czasu bezgłowe manekiny zaczęły mnie kusić – czemu by nie wykorzystać okazji? Wybór materiałów, uzgodnienie detali i pomiary zajęły jakieś 20 minut, a następnego dnia mogłam już odebrać moje własne, oryginalne áo dài, czyli wietnamski strój narodowy (zdjęcie po prawej). Za całość, spodnie i tunikę, zapłaciłam 70 SGD (pierwsza cena – 80 SGD), co wydaje mi się przyzwoitą stawką. Ale uważajcie na oszustów, najlepiej korzystać z usług sprawdzonego krawca. Ja wybrałam jednego z poleconych mi w hotelu, nazywa się (krawiec, nie hotel) Blue Eye Tailor.
Pobliskie atrakcje
Jeden dzień w Hội An najprawdopodobniej wystarczy Wam na obejrzenie każdego zakątka Starego Miasta, uszycie garnituru, lekcje gotowania i przekopanie połowy sklepów z pamiątkami. Ale bez obaw! Jeśli zawiśnie nad Wami groźba nudy, możecie zrobić sobie krótką wycieczkę; w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od Hội An znajduje się kilka ciekawych miejsc, na przykład świątynie Mỹ Sơn, Marmurowe Góry czy Półwysep Sơn Trà.
Mỹ Sơn to zabytkowy kompleks świątyń hinduistycznych (czamskich), który powstawał między IV a XVIII wiekiem. Świątynie Mỹ Sơn, podobnie jak Stare Miasto, zostały wpisane w 1999 roku na listę UNESCO dzięki staraniom misji kierowanej przez naszego architekta i był to najprawdopodobniej ich największy konserwatorski sukces w Wietnamie. Prace nad kompleksem to była prawdziwa mordęga. Teren po wojnie trzeba było rozminować, wykarczować, odgruzować i rozkopać. Budynki były bardzo zniszczone (można zobaczyć nawet leje po bombach) i nie istniała prawie żadna dokumentacja, która mogłaby pomóc badaczom. Sytuacji nie poprawiała rzeka, która zalewała teren. Dotarcie do kompleksu z Đà Nẵng było trudne i czasochłonne, więc ekipa postanowiła zamieszkać w dżungli w spartańskich warunkach, żeby zaoszczędzić na czasie. Stąd wzięło się przezwisko Kwiatkowskiego „Człowiek z dżungli” (innym jego przydomkiem był „Znachor” ze względu na podobieństwo do bohatera polskiego filmu o tym tytule, który to film wyświetlano również w Wietnamie). Myślę, że Mỹ Sơn warto odwiedzić, ale nazywanie kompleksu „wietnamskim Angkor Wat” to moim zdaniem niepotrzebne rozbudzanie wyobraźni. Mỹ Sơn to pozostałości; najbardziej imponującą ich część prezentuje poniższe zdjęcie. Kompleks znajduje się niecałe 40 kilometrów na zachód od Hội An. Spacerując wśród ruin, trafiliśmy na pokaz tradycyjnego tańca i muzyki czamskiej.
Jadąc z Đà Nẵng do Hội An, na pewno zwrócicie uwagę na zaburzające płaskość krajobrazu nagłe wzniesienia. Są to Marmurowe Góry (Marble Mountains) i jest ich pięć – Góra Metal, Góra Drewno, Góra Ziemia, Góra Ogień i Góra Woda – dlatego zwane są również „Górami Pięciu Żywiołów”. Według czamskiej legendy te wapienno-marmurowe pagórki powstały z popękanej skorupy jaja smoka, z którego to jaja wykluła się piękna dziewczyna, co nie brzmi bardzo prawdopodobnie. Największa i najbardziej interesująca jest Góra Woda (Thủy Sơn), w której znajduje się pięć jaskiń oraz buddyjskie i hinduskie świątynie. Wszystko wygląda bardzo ciekawie, azjatycko i tajemniczo, nic tylko zwiedzać. Minusem może być popularność tego miejsca (co raczej nie sprzyja atmosferze tajemniczości), ale podczas naszej wizyty (sierpień) nie było tak źle. Na górę można wejść schodami lub wjechać windą.
Na zdjęciu powyżej – największa z pięciu jaskiń w Górze Wody.
Półwysep Sơn Trà – inaczej Małpia Góra – położony jest na północy Đà Nẵng, 30 kilometrów od Hội An. To „zielone płuco” Đà Nẵng znane jest głównie ze śmiesznych, kolorowych koczkodanów (duk wspaniały), których niestety nie widzieliśmy, największego posągu Buddy w Wietnamie, ładnych widoków i byłej amerykańskiej bazy wojskowej. Baza na pierwszy rzut oka wydała nam się być opuszczona, ale szybko okazało się, że pilnuje jej nie tylko stado psów, ale również kilku żołnierzy. Najwyraźniej przypadkowi ludzie nie mogą sobie do niej wjeżdżać ot tak beztrosko na motorze (kto by pomyślał, po drodze mijaliśmy tylko 10 znaków „Zakaz wjazdu”). Legalnie i bez problemów można za to wjechać na szczyt Ban Co, skąd roztacza się widok na Đà Nẵng (zdjęcie poniżej).
Główną atrakcją na półwyspie jest niewątpliwie wspomniany posąg Buddy. Pani Budda mierzy 67 metrów, a kwiat lotosu, na którym dumnie stoi spoglądając na morze, ma 35 metrów średnicy (czyli mniej więcej tyle, ile wysokości ma nasz Jezus ze Świebodzina łącznie z koroną). W środku Pani Buddy znajduje się 17 pięter i na każdym z nich stoi 21 małych posągów Buddy. Świątynia Linh Ứng, na której włościach (20 hektarów!) mieści się duża Budda, to największa świątynia w Đà Nẵng i zdecydowanie nie brakuje jej artyzmu, podobnie zresztą jak całemu sakralnemu kompleksowi. Niezliczona ilość wijących się, kamiennych smoków, żywe kolory, imponujące bramy, zadbane rośliny – wszystko to sprawia, że na Linh Ứng zdecydowanie warto rzucić okiem.
Sielankowy klimat
Jeśli wszechobecność turystów zacznie Wam wychodzić bokiem – wsiadajcie w Hội An na rower lub motor i jedźcie przed siebie. Miasto otaczają pola, rzeki, kwiaty lotosu i bawoły, czyli wieś spokojna, wieś wesoła, gdzie od tłumów ludzi z pewnością odpoczniecie. Nasz „plan” zwiedzania najbliższych okolic Hội An polegał na jeżdżeniu bez większego celu i podziwianiu przypadkowych widoków, czasem bardzo ładnych. Inną opcją – bardziej turystyczną, przez nas nie sprawdzoną – są odwiedziny jednej z „wiosek”, rybackiej, garncarskiej, ziołowo-warzywnej itp., gdzie podobno można poznać lokalne zwyczaje i obrządki, a nawet samemu spróbować swoich sił jako wietnamski farmer czy rzemieślnik. Za wstęp do wiosek się płaci, ale niewiele. Co prawda nie do końca rozumiem ludzi, którzy gotowi są zapłacić za możliwość sadzenia ryżu, podlewania roślin czy zbierania truskawek (jak w Cameron Highlands), ale stworzenie od podstaw własnego garnka brzmi ciekawie. Na ile te miejsca są „autentyczne” – nie wiem.
Sprawy organizacyjne, czyli kolejny plus
Rzecz na mojej liście ostatnia, ale ważna – nie ma nic prostszego niż zaplanowanie wycieczki do Hội An. Wystarczy kupić bilety na samolot, a samolotów do Đà Nẵn lata dużo (w tym z Singapuru). Hoteli jest milion, tak samo jak restauracji – na każdą kieszeń. Stare Miasto to dwie ulice na krzyż, więc nie ma problemów z transportem; wyskoczenie poza Hội An także nie powinno przedstawić żadnych kłopotów – obojętnie, czy macie ochotę na rower, skuter, taksówkę czy zorganizowaną wycieczkę. Atrakcji zresztą nie ma w tym rejonie tak wiele, więc czasu na namyślanie się dużo nie stracicie. Krótko mówiąc, możecie się skupić na jedzeniu i zupełnie niczym nie przejmować!
To jak, dopisujecie Hội An na listę swoich podróżniczych celów? Moim zdaniem idealny pomysł na długi weekend lub przystanek w czasie podróży po Wietnamie czy Azji Południowo-Wschodniej, jeśli tylko nie zależy Wam na spektakularnych atrakcjach i dzikich, pięknych plażach.
Informacje praktyczne
Kiedy lecieć? My wybraliśmy się w sierpniu i pogoda była idealna do zwiedzania – niebo było zachmurzone, ale prawie nie padało. Podobno najlepszy czas pogodowy to luty – maj (słońce, brak deszczu). Czerwiec – sierpień to najgorętszy okres (do 34 °C), ale w naszym wypadku sierpniowe temperatury były bardzo przyjemne (mniej niż 30 °C). Pozostała część roku , wrzesień – styczeń, to pora deszczowa.
Transport. Na lotnisko w Đà Nẵng latają samoloty z Singapuru i chyba wszystkich innych dużych miast w tej części świata. Lotnisko i Hội An dzieli 30 kilometrów. Taksówka kosztowała nas 270 tys. dongów. W internecie jest kilka firm transportowych – bez problemu i bez targowania możecie zamówić taksówkę przed przylotem (powinna na Was czekać na lotnisku) i najprawdopodobniej jest to najtańsza opcja. Po mieście i okolicy można się poruszać rowerem (często hotele udostępniają je za darmo gościom) lub skuterem.
Nocleg w Hội An. Jak pisałam wyżej, hoteli jest pełno. My spaliśmy w Hoi An Holiday Villa – fajny hotel i wypożyczają skutery.
Zwiedzanie. Stare Miasto – jeden bilet (120 tys. dongów) obejmuje 5 atrakcji z ponad 20. Bilety kupuje się w specjalnych miejscach (na przykład tuż obok Japońskiego Mostu), nie przy samych atrakcjach. Jeśli chodzi o ciekawe miejsca w okolicy, to wszystko można objechać bez problemu na własną rękę. Z żadnych zorganizowanych wycieczek nie korzystaliśmy, ale jeśli ktoś lubi taki sposób zwiedzania, to w Hội An wszystko da się załatwić.
Inne atrakcje, które znajdują się niedaleko Hội An – ale które sobie podarowaliśmy – to między innymi:
Cham Islands, czyli plażowanie i snorkeling. Zniechęciliśmy się do tego miejsca, gdy usłyszeliśmy, że jest tam pełno turystów i zniszczona rafa.
Golden Bridge (Bà Nà Hills). Nowo otwarta, spektakularna kładka na wzgórzu. Niby fajnie, ale spacerowanie między selfi-stickami nie brzmi kusząco. Most jest podobno częścią parku rozrywki, na dodatek nietaniego. Mam również wrażenie, że most lepiej wygląda na zdjęciach niż w rzeczywistości, ale mogę się mylić.
Więcej pomysłów na krótkie wycieczki z Singapuru znajdziecie w notce Gdzie jechać/lecieć z Singapuru na (długi) weekend?.
O ciekawym życiu i dokonaniach Kazimierza Kwiatkowskiego przeczytać możecie w poświęconej mu książce, która jest dostępna na stronie Ambasady.
A o innych Polaku związanym z Azją (dokładnie – Singapurem), pisałam tutaj: Polska strona Singapuru.
Hoi An Hoi An Hoi An Hoi An Hoi An Hoi An Hoi An Hoi An Hoi An Hoi An