Spojrzałam smętnie na moje rozgrzebane Wan Tan Mee*, w których kawałki mięsa pobłyskiwały entuzjastycznie zielenią, zastanawiając się, co ja właściwie robię w obskurnej malajskiej knajpie o nieludzko wczesnej porze w sobotę. Ach tak – herbata. Przyjechałam tu oglądać herbatę. Westchnęłam w duchu, dochodząc w końcu do wniosku, że śmierdzące rybą kluski popijane kopi** to jednak nie najlepszy pomysł na śniadanie, i oderwawszy w końcu wzrok od jednego szczególnie zielonego kawałka, rozejrzałam się po okolicy. Binchang – miejscowość w Cameron Highlands, w której wyrzucił nas właśnie nocny autobus z Singapuru – nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Skupisko nieładnych hoteli w połączeniu z ciemnymi chmurami i podejrzanymi zapachami prezentowało się dość odpychająco. Nie tłukłam się jednak całą noc autobusem, żeby pooglądać sobie brzydkie budynki i smutnych ludzi. Jak już wspomniałam – zdradziecko zwabiły mnie tutaj krzaki herbaty.
Po śniadaniu pokręciliśmy się trochę po szarej okolicy, znajdując przy okazji nasz hotel, ale niestety nie znajdując żadnego skutera do wypożyczenia. Przypadkowo trafiliśmy też na kolorową hinduską imprezę; nie wiem jednak, co było powodem tych żywiołowych celebracji, bo głośna muzyka (czy raczej – okropny hałas) zniechęciła mnie do podjęcia jakichkolwiek prób konwersacji. Z miłego zaproszenia na lunch nie skorzystaliśmy i wcale nie dlatego, że był wegetariański – trochę szkoda nam na takie ekscesy było czasu. Nie tylko zresztą Hindusi w ten weekend oferowali nam darmowe posiłki, kolejnego dnia rano mieliśmy szansę śniadać ramię w ramię z buddystami, niestety także okazji tej nie wykorzystaliśmy (byliśmy już po śniadaniu, a ascetką to ja nie jestem, żeby umartwiać moje ciało dwoma azjatyckimi śniadaniami). Wracając jednak do dnia pierwszego, to dilera usług wynajmu skuterów znaleźliśmy w innym „mieście” (Tanah Rata), a właściwie to on znalazł nas, bo panów zbierających kasę za korzystanie z brzydkich toalet o motory z reguły nie pytamy. Jak każdy dotychczasowy pojazd, ten także lekko z nami nie miał – już pierwszy nasz cel okazał się dla niego nie lada wyzwaniem i trudno nawet określić, czy próbie podołał, bo podczas wjazdu na górę Brinchang co jakiś czas jedno z nas musiało iść pieszo. Gunung Brinchang ma ponad 2 tysiące metrów (czyli 6 666 stóp) i jest najwyższym wzniesieniem w Malezji, na które można wjechać samochodem. Na górze znajduje się piętnastometrowa wieża widokowa, w naszym wypadku – z widokiem na gęste chmury. Znacznie ciekawszy okazał się położony niedaleko szczytu Mossy Forrest („omszały las”?), tyle że aby się do niego dostać, musiałam złamać przepisy i przejść przez ogrodzenie (proszę nie naśladować), ponieważ ze względu na prace renowacyjne las był zamknięty. Zdecydowałam się na te desperackie kroki, bo szanse, że ponownie zawitam do Cameron Highlands są raczej niewielkie, a roboty wydawały się być na ukończeniu. Dumna z występku bynajmniej nie jestem, ale powtórzyłabym go bez wahania, bo skąpana we mgle gęsta, zielona plątanina powykręcanych konarów i pni to obrazek żywcem wyjęty z opowieści o elfach i magicznych obrządkach. Cisza na szlaku (brak innych turystów) spotęgowała to „mistyczne” doznanie, którego w „omszałym lesie” można doświadczyć.
Zjazd z góry okazał się być bułką z masłem (czy też – jak wolą Finowie – łatwą parówką), więc zakończywszy nielegalne zwiedzenie Mossy Forrest, szybko i bez problemów dostaliśmy się do położonej niedaleko góry Brinchang plantacji herbaty Boh, gdzie przeczekaliśmy deszcz, poznając historię plantacji i proces produkcji herbaty. Plantacja Boh to miejsce całkiem przyjemne – ładne krajobrazy, a herbata niezgorsza – tylko na tarasie widokowym trzeba uważać na śmigające między głowami selfiesticki. Czasu do stracenia nie było, więc zaraz po zaopatrzeniu się w herbaciane pamiątki wyruszyliśmy z powrotem na południe, zahaczając po drodze o smutną i nieciekawą pasiekę (Honey Bee Farm), jeden z licznych ogrodów kwiatowych (Rose Centre), a także „ogród motyli” (Butterfly Garden), gdzie oprócz przeróżnych owadów możecie zobaczyć na przykład węże bicze i skorpiony, a nawet białych ludzi, z którymi można sobie zrobić zdjęcie (na przykład ze mną). Cameron Highlands zawdzięczają swoją sławę nie tylko herbacie i kwiatom, ale także truskawkom, które w tym klimacie mają się nieźle i uprawiać je można na okrągło. Do „truskawkowych farm” nas specjalnie nie ciągnęło, szczególnie, że główną na nich atrakcją było własnoręczne zbieranie owoców (zabawa na sto dwa…), więc truskawkowe żądze zaspokoić postanowiliśmy przy przydrożnym straganie, gdzie nabyliśmy piękne, czerwone okazy. Nie wszystko złoto, co się świeci, ale biorąc pod uwagę pogodę (dużo deszczu, mało słońca) zdziwić mnie smak owoców nie powinien.
Trochę rozczarowani ładnymi acz niesłodkimi truskawkami postanowiliśmy poszukać ukojenia w krzaczkach herbaty. Dzień powoli chylił się ku końcowi, ale nie mogliśmy nie wykorzystać ostatnich (i zarazem pierwszych…) promieni słońca tego dnia, więc popędziliśmy skuterem w kierunku plantacji Bharat, która spodobała mi się bardziej, niż odwiedzona rano Boh, mimo że ofertę dla turystów ma uboższą. Otoczeni zielonym bezkresem obejrzeliśmy zachód słońca, co było miłym zwieńczeniem męczącego i deszczowego dnia. Co ciekawe, herbata, którą można nabyć w plantacyjnym sklepiku z pamiątkami, sprowadzana jest z Chin…
Drugi dzień optymistycznie przywitał nas słońcem, więc zaraz po szybkim śniadaniu, podczas którego stworzyliśmy zarys planu działania, wskoczyliśmy na skuter. Pierwszym punktem na naszej liście tego dnia była położona na pobliskim wzgórzu buddyjska świątynia Sam Poh, w której wierni w ciszy zapalali kadzidełka, strzeżeni przez umieszczone przed wejściem złote lwy. Co zaskakujące, świątynia ta poświęcona jest urodzonemu w XIX wieku admirałowi floty chińskiej, który był muzułmaninem i eunuchem. Tego dnia zobaczyliśmy także wodospady Parit i Robinson, chociaż nazywanie tego pierwszego wodospadem może prowadzić do błędnych wniosków, że warto go zobaczyć. Robinson z drugiej strony prezentuje się nieźle (zdjęcie poniżej), tylko wymaga więcej wysiłku – od parkingu dzieli go dwudziestominutowy spacer przez dżunglę.
Cameron Highlands to mała idylla nie tylko dla herbacianych entuzjastów, ale także osób lubiących piesze wycieczki, bo szlaków tam sporo, z czego rzecz jasna skorzystaliśmy. Dopiero w połowie drogi trasą numer dziewięć zdecydowałam się dowiedzieć o niej czegoś więcej, co jednak okazało się nietrafionym pomysłem, bo według internetu na tym szlaku dochodzi czasem do napadów o charakterze rabunkowym. Mimo że byłam wtedy już zmęczona, to kroku przyspieszyłam; na szczęście do celu doszliśmy bez żadnych niezapomnianych przygód. Zmęczeni i brudni po leśnej przebieżce odpoczęliśmy w parku Mardi – gdzie można obejrzeć kwiaty, kupić nasiona i napić się kawy – poczym wsiedliśmy w autobus do Kuala Lumpur, kończąc tym samym naszą przygodę z Cameron Highlands.
Podsumowując ten intensywny weekend w malezyjskiej krainie herbaty, muszę powiedzieć, że zachwycona Cameron Highlands raczej nie jestem. Pola herbaty rzeczywiście wyglądają niezwykle, a kwiaty są piękne, ale cena tych widoków jest wysoka. Herbata, ogrody i przede wszystkim warzywa w szybkim tempie zastępują lasy (często nielegalnie), co pociąga za sobą spadek liczby zwierząt, osuwiska, w których giną ludzie, brudne rzeki, powodzie (spłycenie koryt cieków wodnych), susze i ocieplenie klimatu. Krótko mówiąc – w Cameron Highlands dobrze się nie dzieje. Na dodatek nie jest tam nawet ładnie. Miasteczka są brzydkie i ponure, wielkie hotele przytłaczające, a cała okolica usiana jest prowizorycznymi budowlami, które psują krajobraz. Nie znaczy to jednak, że Cameron Highlands nie są warte Waszego czasu – zielonego morza herbaty nie zapomnicie nigdy, a lasów jeszcze wszystkich nie wycięto.
* Wan Tan Mee – kluski z różnymi podejrzanymi kawałkami
** Kopi – kawa ze skondensowanym mlekiem
Informacje praktyczne:
Cameron Highlands
Cameron Highlands to obszar w Malezji wielkości Singapuru, położony na wysokości około 1500 m. n.p.m. Wzgórza pokryte są głównie lasem tropikalnym i krzakami herbaty, ale sławę zawdzięczają także truskawkom i kwiatom.
Kiedy jechać?
Jeśli nie lubicie tłumów i korków to unikajcie okresów świątecznych (np. Chińskiego Nowego Roku). Pora roku nie ma ona większego znaczenia, bo pada tam właściwie cały rok, a temperatura zazwyczaj mieści się w przedziale 15 – 25 stopni. Podobno w okresie wakacyjnym truskawki są słodsze (więcej słońca, mniej deszczu). W weekendy w Brinchang odbywa się nocny targ.
Dojazd
Z Singapuru: Autobus z centrum Singapuru do Brinchang jeździ raz dziennie (godzina 22:30) i kosztuje około 40 – 50 SGD. Z Brinchang wraca o 10 rano, do Singapuru przyjeżdża wieczorem.
Z Kuala Lumpur: podróż autobusem trwa około 5 godzin, cena to 35 – 45 MYR.
Istnieje bezpośredni autobus z Brinchang na lotnisko w Kuala Lumpur (godzina 17:30), 100 MYR.
Z Ipoh: autobus jedzie 3 lub 4 razy dziennie, cena: 20 MYR.
Przydatny link: easybook.com
Transport na miejscu:
Cena wypożyczenia skuteru to około 100 MYR za dobę (do negocjacji), samochodu – wyższa, ale niedużo. Skuter lub samochód można wypożyczyć w Tanah Rata (popytajcie np. w informacji turystycznej).
Inne możliwości to taksówki lub wykupienie miejsca w zorganizowanej wycieczce, co jest chyba najbardziej najczęściej wybieraną przez turystów opcją.
Jedzenie
W lokalnych knajpach jedzenie jest tanie, 10 – 15 MYR za obiad. W sklepach ceny podobne do polskich. Truskawki drogie – 10 MYR za małe pudełeczko. Alkohol drogi i trudno dostępny.
Noclegi
Dość drogo. My mieszkaliśmy w Snooze Cameron Highlands Hotel – 130 MYR za noc (jeden z tańszych, które były dostępne w tym okresie).
Dość ciekawie piszesz
Piękne te pola herbaciane, widzę, że mocno się różnią od tych które znam z Chin.