Żeby dostać się z miasta Cebu na wyspę Siquijor, potrzeba nieco cierpliwości. Bezpośredni prom, który na Siquijor popłynąć miał kilka godzin po naszym przylocie, nie tylko nie popłynął, ale nawet nie istniał, w konsekwencji czego cały dzień straciliśmy na bezsensowne miotanie się w okolicach portu, użeranie się z taksówkarzami i oglądanie brzydkiego Cebu, w którym małe, brudne dzieci śpią na chodnikach. Można powiedzieć, że na ziemię sprowadzeni zostaliśmy dość brutalnie (wcześniej bawiliśmy w nowoczesnym, czystym i dobrze funkcjonującym Singapurze), ale przynajmniej szybko zmiarkowaliśmy, jak filipińska rzeczywistość się rysuje i czego można się po tym kraju spodziewać. (O tym, jak dostać się z Cebu na Siquijor oraz innych praktycznych sprawach, przeczytacie na końcu wpisu.) Gdyby nie to, że zapłaciliśmy już zaliczkę za domek na siquijorskiej plaży, zapewne machnęlibyśmy na tę zakichaną wyspę ręką. I popełnilibyśmy wielki błąd.
Siquijor to niewielka wysepka na północ od Cebu. Filipińczycy zwą ją wyspą voodoo, bo są przekonani, że praktykuje się na niej czarną magię i bez potrzeby się tam nie zapuszczają. Jeżdżąc po wyspie, rozglądaliśmy się czasem za znakami, które mogłyby nam pomóc w zlokalizowaniu siquijorskich czarodziejów, ale bezowocnie; prawdę mówiąc, bardzo nam na tym nie zależało, jeśli jednak jesteście zdesperowani, bo ktoś rzucił na Was straszliwy urok albo targają Wami nie dające się uśmierzyć bóle, pewnie wystarczy popytać miejscowych, na przykład we wsi San Antonio. Podobno to właśnie voodoo jest przyczyną, dla której Siquijor omijany jest przez wycieczkowiczów, w co jednak trudno mi uwierzyć, bo tajemnicze, magiczne rytuały wydają się być idealną przynętą na turystów. Ja, wybierając cele naszej podróży, na „mroczną” sławę tego miejsca baczenia nie miałam żadnego, w końcu cywilizowany ze mnie człowiek, któremu w żadne gusła wierzyć nie przystoi, ale może powinnam przewartościować nieco moje poglądy, bo jak wytłumaczyć to, że z planowanych dwóch dni, które mieliśmy na wyspie spędzić, zrobił się tydzień? Czas przestał się liczyć, tak samo jak reszta świata – Siquijor pochłonął nas ze szczętem, mimo że żadnych wielkich atrakcji wyspa w ofercie nie ma. Czary, jak nic!

Wieczór na plaży Sandugan – mieszkańcy wyspy korzystają z odpływu i zbierają, jak sami mówią, wszystko, co da się zjeść
Naszą przygodę z Siquijorem rozpoczęliśmy wizytą w „restauracji” zaraz obok portu. Krótka wymiana zdań z urzędującą tam panią kucharką wyglądała następująco:
– Co chcecie zjeść? Kurczaka?
– A co jest?
– Kurczak.
– Tylko?
– Tak.
– Aha, to kurczaka.
Knajpa okazała się być jednocześnie wypożyczalnią skuterów i chwilę później we dwoje mknęliśmy z trzema plecakami na jednym skuterze, o którym dało się powiedzieć tylko jedną pozytywną rzecz – jechał. Nie działały żadne wskazówki, amortyzator, światła, a w pewnym momencie odpadł tłumik, który Bartek przytwierdził prowizorycznie drutem. Nie chcąc się wdawać w żadne dyskusje z panem, który obarczył nas tym złomem (a pewnie byłoby to nieuniknione, biorąc pod uwagę, że maszynę po nieplanowanym tuningu słychać było chyba na całych Filipinach), postanowiliśmy znaleźć mechanika, co okazało się zadaniem dość karkołomnym, bo na wyspie Siquijor wszyscy są zawsze na lunchu. Mechanika co prawda nie było, ale był warsztat, więc Bartek razem z naszym kolegą ze studiów, korzystając z dostępnych narzędzi, problem szybko zażegnali, poczym skuter bez zwłoki oddali właścicielowi. Zdaję sobie sprawę, że kolega w tej historii pojawił się dość niespodziewanie, ale dokładnie tak samo było w rzeczywistości. Ów chłopak po skończeniu studiów (a było to dawno temu) wyruszył na wyprawę dookoła świata i do tej pory podróżuje, a zbieg okoliczności sprawił, że na Filipinach znalazł się w tym samym czasie, co my, więc postanowiliśmy to wykorzystać i spędzić kilka dni spędzić razem.
Nasz pobyt na wyspie wbrew pozorom okazał się być wcale intensywny, a co za tym idzie mój odwieczny plan czytania książek w hamaku tradycyjnie spalił na panewce. Wyspa jest nieduża, ale dość ciekawa, i przy naszym niespiesznym tempie codziennie odkrywaliśmy na niej nowe rzeczy, sami także stanowiąc nie lada atrakcję – jestem przekonana, że troje dorosłych „białasów” na jednym małym skuterze to widok na Filipinach nieczęsty! Na szczęście drogi są całkiem dobre i puste (samochody na wyspie pewnie na palcach jednej ręki można policzyć), a zabłądzić się nie da.
Turyści zapuszczają się na tę małą wyspę głównie ze względu na spokój i plaże, ale jestem pewna, że Siquijor zadowoli także tych, którzy spragnieni są bardziej ekscytujących wrażeń. Są tutaj bowiem jaskinie, w których macie możliwość brodzić po pas w wodzie w towarzystwie nietoperzy, pełne uroku wodospady Cambugahay (moja ulubiona siquijorska atrakcja), u stóp których możecie się wykąpać (do jeziorka można także skakać znad wodospadu!), jeszcze nie wycięty kawałek dżungli i znajdujący się w nim najwyższy szczyt wyspy – góra (górka?) Bandila-an (około 600 m, źródła różnie podają), skąd roztacza się ładny widok. Gdyby nadal było Wam mało, możecie odwiedzić sanktuarium motyli lub rzucić okiem na stare „magiczne” drzewo (Century Old Balete Tree), które w połączeniu z betonowym „wybrzeżem” niestety nie zrobiło na mnie specjalnego wrażenia (mam podejrzenia, że drzewo stało się atrakcją, tylko dlatego, że resztę podobnych wycięli).
Rozrywka na Siquijor ogranicza się do kilku barów karaoke (Filipińczycy uwielbiają karaoke!) oraz imprez z okazji świąt religijnych. My trafiliśmy na czas festynów (maj) – ulice w miasteczkach udekorowane były flagami, wieczorami rozstawiano grille, a ludzie słuchali na placach muzyki, którą włączano pięć sekund po zakończonej mszy, co czasem, skutkowało brakiem prądu na całej wyspie.

Balut – 16-dniowy kaczy zarodek
Uliczne grille to bardzo szybki i tani sposób na dobry posiłek, ale jeśli zapragnęlibyście bardziej egzotycznych przekąsek, to na przydrożnych stoiskach znajdziecie także sztandarowy produkt filipińskiej kuchni – balut, czyli kacze jajko z zarodkiem (zjadliwe, tylko pióra trochę wchodzą w zęby; pamiętajcie o soli i nie kupujcie starszych zarodków niż 16-dniowe) lub chociażby gotowane glony (brr…). Co do napojów, najbardziej popularnym jest piwo i to do tego stopnia, że czasem łatwiej kupić zimne piwo niż wodę (na przykład w pewnym sklepiku przy drodze w jednej z siquijorskich „dziur zabitych dechami”). Piwa są sprzedawane w litrowych szklanych butlach.
Siquijor to miejsce, w którym naprawdę można odpocząć, a przy okazji nie zanudzić się na śmierć. Atrakcje na wyspie pewnie nie są najbardziej spektakularnymi, jakie w życiu zobaczycie, ale ja zawiedziona bynajmniej nie byłam (a jestem dość wybredna!). Spokój, przejrzysta woda, ładne plaże i mili ludzie to połączenie idealne, a w naszym przypadku okazało się także niebezpieczne – urok wyspy sprawił, że plan naszej filipińskiej wycieczki się kompletnie rozsypał. Nie żałuję jednak tego zupełnie, bo na Filipiny na pewno jeszcze wrócimy. □
Porady praktyczne:
1. Tanie taksówki na lotnisku (white taxi) znajdują się niedaleko wejścia do hali odlotów – jeśli wychodzicie z hali przylotów, przejdźcie przez ulicę i idźcie w prawo aż dojdziecie do stromych schodków, które poprowadzą Was do góry – na parking białych taksówek.
2. Jak się dostać się z Cebu na Siquijor? Na Filipinach panuje chaos, ale z dość dużą dozą pewności mogę powiedzieć, że istnieją dwa główne sposoby:
1) Wsiadacie w Cebu („pier 1”) o 8 rano na prom (najlepiej być godzinę wcześniej, żeby kupić bilety), który płynie na Siquijor przez Tagbilaran (Bohol) – nie wiem, ile godzin zajmuje cała podróż, ale obawiam się, że wiele, a kosztuje bodajże 1300 peso.
2) Jedziecie autobusem (170 peso)/taksówką (2500 peso po negocjacjach) do Lilo-An (Santander), stamtąd płyniecie promem do portu Sibulan (60 peso, prom co pół godziny), gdzie bierzecie trycykl (150 peso)/”jeepney” (10 peso, ale musicie go złapać na głównej drodze, generalnie nie polecam) do portu w Dumaguete – tam wsiadacie na prom na Siquijor (szybki – ponad 200 peso, wolny – około 150 peso, ostatni płynie w okolicach 18:00). Wbrew pozorom ta druga opcja jest szybsza. Na pewno istnieją jeszcze inne sposoby, ale te dwa są najbardziej regularne i popularne.
3. Siquijor
Nasz nocleg: Islanders Paradise Beach Resort (kilka domków usytuowanych na samej plaży) – polecam! (Przewodnik Lonely Planet nie kłamie, naprawdę można oglądać stąd piękne zachody słońca.)
Transport: Najlepszym rozwiązaniem są skutery, możne je wypożyczyć prawie wszędzie; targowanie się przynosi rezultaty tylko wtedy, gdy pojazd bierze się na więcej niż jeden dzień. Po wyspie jeżdżą także zawsze pełne autobusy (jeepney) i kosztują bardzo mało, ale nie korzystaliśmy.
Plaże: Najbardziej podobała nam się „nasza” plaża (Sandugan), ponieważ rafa przy niej jest w dobrym stanie (fajne miejsce na snorkeling), a wieczorem można podziwiać z niej ładne zachody słońca. Zachwalana przez Lonely Planet plaża Paliton nie zrobiła na nas dużego wrażenia. Jeśli szukacie spokoju, radzę omijać Salagdong, ponieważ jest to mini kurort oblegany przez Filipińczyków (za wejście tam trzeba zapłacić, ale niewiele). Pozostałe plaże są okej. Niestety nie mogę dać żadnych rad osobom, które chcą nurkować głębiej, bo ograniczyłam się tylko do maski i rurki. Aha, uważajcie na jeżowce!
Jaskinia Cantabon: Do jaskini wchodzi się z przewodnikiem, którego usługi kosztują 500 peso. Ponadto zapłacić musicie za kaski i latarki (niewiele). Przewodników łatwo znaleźć w „centrum turystycznym” w Cantabon. Łatwo znaleźć drogę do jaskini, a samo przejście pod ziemią nie jest ekstremalnie trudne, ale nie jestem pewna, czy możliwe jest obejrzenie jaskini na własną rękę (być może ktoś strzeże wejścia), zresztą nie polecam – z przewodnikiem, który zna teren, jest łatwiej i szybciej. Przygotujcie się na wodę do pasa. Cantabon jest najbardziej popularną jaskinią na wyspie, nie wiem, czy do innych organizowane są wycieczki, musicie popytać.
Więcej o Filipinach:
W poszukiwaniu piersiopławki – Coron (Filipiny). Dla nurków i nie tylko
super reportaż i extra poradnik!
Przez chwilę przeniosłam się z Tobą w tę podróż.
🙂
Ale z tym „Balut – 16-dniowy kaczy zarodek” to chyba przesada.
Jak to się je (naprawdę się to je ?????)
Pozdrawiam
Czy będzie ciąg dalszy wędrówek po Filipinach ?
Filipińczycy są narodem fałszywym,uśmiechają się a nóż gotowy do akcji.W pierwszej chwili można odnieść wrażenie ,że spotkało się kogoś sympatycznego ale to tylko pozory.
Zdecydowanie odradzam ten kraj a polecam Tajów,chociaż nie łączy nas religia są narodem
zdecydowanie bardziej otwartym i sympatyczniejszym od Filipińczyków.
Za co ich jeszcze nie lubię ? za jedzenie psów,które najpierw katują bambusem ponoć żeby mięso było równomiernie ukrwione brrr
O tak, mój syn dał sie na to nabrać. Zamieszkał na wyspie Siquijor u „przyjaznego i uśmiechniętego” Filipińczyka” Mike Paul Samson Oyhop, nie spełnił jego oczekiwań finansowych, bo Mike przy pomocy Marcina chciał wybudować resort i kiedy od tych nacisków synowi wysiadły nerwy, w kłótni przewrócił motor Mika, ten wezwał policję a ta aresztowała mojego syna. Jest osadzony w areszcie na wyspie i nie mogę go stamtąd wydostać. Niby pomaga mi Ambasada Polska w Kuala Lumpur, ale tak opieszale, że syn ciągle siedzi w brudnej, pełnej insektów celi, a ja z Polski w niczym nie mogę mu pomóc. Kochani Rodacy, nim się wybierzecie do Filipńskiego Raju przemyślcie to dokładnie!!! Nie wierzcie w to, co piszą na vlogach inni Polacy, to kit na przyciągnięcie turystów i tyle!
Polecam Pamilacan Island małą rajską wyspę 14 km od Bohol , byłem tam 15 dni
https://triponthephilippines.wordpress.com/
Super miejsce! Ja byłem w Tajlandii kilka lat temu i w tym roku również planuje jechać do Azji i kto wie być może to będą Filipiny które bierzemy pod uwagę. Tam jest tyle ciekawych miejsc do zobaczenia ( w Azji ), że życia nie starczy na zobaczenie tego wszystkiego 🙂
Pozdrawiam.