Każda nasza podróż na Filipiny obfitowała w ciekawe, mniej lub bardziej przyjemne doświadczenia. Dwa razy ugrzęźliśmy w przygnębiającym Cebu, gdzie jeszcze innym razem zaskoczył nas mini-tajfun, przeciekające dachy i brak prądu. Na malutkiej wyspie Apo budziły nas bladym świtem przeraźliwe kwiki zarzynanych na plaży świń – tam spędziliśmy Boże Narodzenie. Obchody Świąt polegały głównie na śpiewaniu karaoke z miejscowymi i popijaniu koktajlu z mango, którego cena była stała bez względu na to, czy zawierał rum, czy nie. Na Apo też zgubiliśmy pod wodą jednego nurka, czym z jakiegoś powodu nikt się nie przejął (nurek na szczęście się później znalazł, cały i zdrowy). Podczas pobytu na Siquijor po raz pierwszy (i ostatni) spróbowałam balut, czyli kaczego jajka z całkiem dobrze już rozwiniętym zarodkiem (pióra wchodzą w zęby…). Na Camiguin natomiast mieszkaliśmy z krabem podróżującym kanalizacją, a Bartek nabawił się gronkowców. Bohol kojarzyć mi się będzie w „nielegalnym”, nocnym rejsem po rzece w towarzystwie tysięcy świetlików. Długo by wymieniać nasze filipińskie eksperiencje – pewnym jest, że na brak wrażeń na Filipinach nigdy nie narzekaliśmy. Coron nie tylko nas w tej materii nie zawiódł, ale wręcz przerósł oczekiwania, szczególnie te nurkowe. Nie tylko jednak nurkowie skorzystają z tego wpisu, bez obaw.
Miasto (upadłych) Aniołów
Na Busuangę z Singapuru lecieliśmy przez filipiński Clark. Głowy sobie tym miejscem przed podróżą nie zawracałam, musieliśmy tam spędzić tylko noc. Tam, czyli w Angeles City, niedaleko lotniska Clark. W Angeles City zaskoczyły mnie dwie rzeczy. Pierwszą był bigos i to całkiem dobry. Właściwie nie tylko bigos, ale też schabowe, biała kiełbasa, kiszona kapusta i inne cuda rodem z mojego urojonego świata kulinarnych marzeń, który to świat z każdym rokiem spędzonym w Azji absorbował mnie coraz bardziej. Wspomniane dania zdecydowanie nie są popularne w Azji Południowo-Wschodniej, a już na pewno nie jest to coś, co spodziewacie się zobaczyć w przydrożnym, tanim, filipińkim barze. Gdy tylko przebrnęłam przez fazę oszołomienia, rzuciłam się w pośpiechu na jedzenie w razie gdybym miała zaraz się obudzić. Na ziemię dopiero sprowadził mnie deser, czyli coś, coś wyglądało jak racuchy z jabłek, ale tak naprawdę było standardowym, smażonym bananem. Uff, chyba jednak nie śnię.
Drugą rzeczą, która mnie zaskoczyła w City of Angeles, była pokaźna ilość białych, starszych panów. Wyjaśniałoby to trochę bigos, ale nadal wydało mi się dość dziwnym zjawiskiem, szczególnie biorąc pod uwagę, że owi panowie (zazwyczaj w towarzystwie młodych Filipinek i piwa) to była jedyna kategoria „białasów”, którą zaobserwowałam na ulicach – bez żadnych wyjątków, nie licząc nas. Niedługo później już wiedziałam, że Angeles zwane jest the centre of the Philippines sex industry i jest to spadek po Amerykanach, którzy przez wiele lat mieli tam swoją bazę. Spadkiem po seks-turystach są natomiast dzieci, które wyróżniają się spośród Filipińczyków jasną skórą czy koreańskimi rysami, często żyją w skrajnym ubóstwie z matką, którą życie zmusiło do prostytucji, a ojca nigdy nie poznają.
Coron, Coron, Coron
Z Miasta Upadłych Aniołów, które opuściliśmy bez żalu, samolot zabrał nas na Busuangę – niedużą wyspę, na której znajduje się miejscowość Coron. Pod nazwą Coron kryje się również wyspa położona zaraz obok Busuangi oraz gmina skadająca się z połowy Busuangi, wyspy Coron oraz kilkudziesięciu małych wysepek. Można zatem powiedzieć, że naszą przygodę z Coron zaczęliśmy od Coron, które znajduje się w Coron, ale nie leży na Coron. Mapka obok prezentuje większość miejsc, które odwiedziliśmy (na żółto zaznaczyłam te, w których zatrzymaliśmy się na dłużej). Mieścina Coron nie prezentuje sobą nic ciekawego, ale jest dobrym miejscem wypadowym na eskapady nurkowe oraz słynną wyspę. Jej plusem (mieściny, nie wyspy) mogą być też koreańskie restauracje oraz nieliczne atrakcje, na przykład gorące źródła, jeśli trzydziestopniowe powietrze nie zaspokaja waszych termicznych wymagań. Gorące źródła Maquinit znajdują się 4 kilometry na wschód od Coron, czyli jakieś pół godziny jazdy tricyklem, nieco mniej skuterem, który bez problemu wypożyczycie. Ale to nie zły stan drogi dojazdowej czyni źródła Maquinit wyjątkowymi, ani nawet nie temperatura wody (38 – 40 °C), tylko fakt, że jest ona słona. Podobno na świecie takich słonych gorących źródeł jest niewiele. Brzydotę betonowych basenów rekompensuje nieco las namorzynowy i widok na wyspę Coron (zdjęcie poniżej). Inną atrakcją Coron jest górka Tapyas (Mt. Tapyas; 210 m n.p.m.), na którą prowadzą schody składające się z 721 stopni, i z której podobno bardzo ładnie widać zachodzące słońce.
Coron Island
Nie licząc wraków, o których za chwilę, główną atrakcją w okolicy jest sama wyspa Coron, ciekawa zarówno dla nurków jak i osobników lądowych. Ta wapienna wysepka jest bardzo nierówna (tylko pięć jej procent to teren – mniej więcej – płaski). Składa się głównie z pokrytych zielenią stromych klifów i krasowych formacji skalnych, i jest „podziurawiona” malowniczymi, przejrzystymi jeziorami, w których woda słodka miesza sie ze słoną. Jakby tego było mało, na Coron znajdziecie też przepiękne plaże, laguny, a wokół wyspy kolorową rafę. Krótko mówiąc – warto rzucić okiem. Najbardziej popularnymi miejscami na Coron są Twin Lagoon, Green Lagoon oraz jeziora Kayangan i Barracuda. W obu jeziorach można nurkować – z rurką albo z butlą – co bardzo polecam! Więcej o Barracuda Lake (między innymi o jego nazwie) oraz ogólnie o płetwonurkowaniu w następnym akapicie. Wyspa Coron i otaczające ją wody należą do autochtonicznego ludu Tagbanwa, co potwierdza nawet specjalny dokument (Indigenous People’s Rights Act of 1997), a wodzem plemienia wyspy jest obecnie człowiek imieniem Rodolfo Aguilar.
Podwodne cuda niewidy
Amatorzy nurkowania przybywają na Busuangę głównie ze względu na zatopione wielkie okręty, ale Coron ma o wieeele więcej do zaoferowania. Jest to chyba najbardziej różnorodne pod względem nurkowym miejsce w jakim kiedykolwiek byłam. Wraki mnie specjalnie nie kręcą – szczególnie gdy położone są głęboko, a widoczność jest słaba – ale Coron i tak zrobiło na mnie duże wrażenie. Nie wiem nawet, co podobało mi się najbardziej – nurkowanie w jaskini (Cathedral Cave), gorącym jeziorze (Barracuda Lake) czy obfitość moich ulubionych ślimaków i innych morskich mini-żyjątek. Przykłady tych ostatnich widzicie na zdjęciu poniżej (rzędami: Pseudoceros sp. <to jest wirek, reszta to ślimaki>, Hypselodoris apolegma, Chromodoris annae, Joruna funebris). Minusem Coron jest niestety znikoma ilość ryb, będąca zapewne wynikiem przełowienia.
Cathedral Cave znajduje się na południowym krańcu wyspy Coron i jest dostępna tylko dla nurków. Do jaskini prowadzi tunel, którego wejście, czyli niewielki i trochę przerażający otwór w skałach, znajduje się na głębokości 10 metrów. Jaskinia prezentuje się niezwykle malowniczo dzięki otworowi w kopule, przez który wpadają promienie słońca, oświetlając ciekawe nacieki na skałach i zatopione drzewo. Przy dnie znajduje się przejście do przyległego, niewielkiego pomieszczenia, do eksploracji którego trzeba mieć specjalne nurkowe uprawnienia. Przynajmniej teoretycznie, bo ja dowiedziałam się o tym już po wszystkim (zalety nurkowania z miejscowymi). W małej jaskini jest ciemno i podobno ciężko znaleźć wyjście, gdy się zmąci piasek. Nie mąćcie zatem piasku. Po nurkowaniu w jaskini polecam rzucić okiem na rafę w okolicach wejścia – kryje się tam mnóstwo ślimaków. Cathedral Cave jest niedostępna poza sezonem lub gdy morze jest wzburzone, ponieważ pływanie blisko skał w takich warunkach może się marnie skończyć.
Barracuda Lake jest miejscem niezwykłym z wielu powodów. Po pierwsze, jeziorko znajduje się w kraterze i jest otoczone przez strome, postrzępione skały, co niewątpliwie przydaje mu uroku. Po drugie, woda w nim jest niesamowicie przejrzysta. Po trzecie, im głębiej zejdziecie podczas nurkowania, tym Wam będzie cieplej, czyli odwrotnie niż zawsze. Jest to jak na razie jedyne miejsce, w którym nurkowałam bez pianki. Woda przy powierzchni (słodka) ma nieco poniżej 30 stopni, natomiast na 14 metrach (gdzie zaczyna się warstwa słona) temperatura wynosi 38 stopni! Na głębokości 30 metrów znajduje się wąska jaskinia – atrakcja dla bardziej wykwalifikowanych nurków, natomiast na 35 metrach woda staje się ciemno-brązowa. Nazwa jeziora pochodzi od zamieszkującej je samotnej, wielkiej barakudy, która według naszego przewodnika wygląda jak aktor Steve Buscemi. Brzmi trochę jak baśń folklorystyczna, ale podobno ryba istnieje (jeśli ktoś ją widział, proszę o komentarz). Ogólnie rzecz biorąc, życie w jeziorze jest dość skąpe – trochę rybek, turystów i krewetki, które chętnie wskoczą Wam na rękę celem konsumpcji Waszego naskórka.
Na koniec nurkowych wynurzeń (he, he) najważniejsze – wraki! W końcu to dla nich nurkowie z całego świata przyjeżdżają do Coron! I nic dziwnego, bo zatopionych statków jest tutaj dużo i są duże. Prawie wszystkich z nich to japońskie okręty wojenne, które zostały zbombardowane 24 września 1944 roku przez Amerykanów. Tego dnia zatopiono ponad 20 okrętów (!) i około połowa z nich stanowi teraz atrakcje dla nurków. Nie wiadomo jak Amerykanie wytropili ukrywających się pomiędzy wyspami Japończyków, ale cała akcja trwała bardzo krótko (bombowce musiały mieć paliwo na powrót do oddalonego o 500 kilometrów lotniskowca) i była niezwykle efektywna. Wraki położone są na różnych głębokościach (od 40 do zaledwie kilku metrów), więc dla każego coś się znajdzie, niezależnie od poziomu zaawansowania. Najbardziej popularne i spektakularne statki to: chłodniowiec Irako Maru (147 metrów długości*), statek towarowy Kyogo Maru (129 metrów), leżący na boku okręt artyleryjski Akitsushima (118 metrów), tankowiec Okikawa Maru (160 metrów) czy towarowiec Olympia Maru (128 metrów), a to nie wszystko. My nurkowaliśmy na Irako, Kyogo oraz płytko położonym East Tangat, ale jak już wcześniej wspomniałam, mnie one specjalnie nie zachwyciły, głównie z powodu bardzo słabej widoczności. Zazwyczaj wynosi ona od 10 do 15 metrów, w naszym wypadku chyba była czasami jeszcze gorsza. Bardziej skupiona byłam na tym, żeby nie stracić innych nurków z oczu, niż na wraku (a właściwie jego niewielkim fragmencie, który mogłam zobaczyć). Momentami dawały się we znaki dość silne prądy, a że schodziliśmy dość głęboko, było też chłodno. Nie sugerujcie się jednak moim marudzeniem, bo innym się wraki podobały. Niestety z powodu złych warunków, nie zrobiłam prawie żadnych zdjęć (jedno z niewielu poniżej).
Domek na drzewie
Po kilku nurkowych dniach pożegnaliśmy niespecjalnie czarujące Coron, zamieniając tym samym klimatyzowany pokój z łazienką na drewniany domek w lesie – nie tylko bez łazienki, ale tez bez szczelnego dachu. Na szczęście z piętrowym łóżkiem, więc na niższym poziomie było sucho. Sanctuaria Treehouses mają kilka wad, ale mimo wszystko je polecam. Szczególnie, jeśli szukacie towarzystwa do picia rumu – właściciel Brian na pewno Was na tym polu nie zawiedzie. Brian wydaje się spędzać swoje dni na beztroskim odurzaniu i nie zawsze spójnych rozmowach z gośćmi głównie na tematy związane z filmem i muzyką. A jeśli nie z gośćmi, to chętnie pogada też z Alexą lub Buhajem. Buhaj jest sporym i całkiem fajnym psem, ale lepiej się z nim zanadto nie spoufalać. Podobno kiedyś kogoś ugryzł. Na szczęście nie przejął się zanadto, gdy w nocy został przeze mnie rozdeptany, ponieważ postanowił robić za wycieraczkę przed naszym domkiem. Buhaj lubi też czasem spać na stole między posiłkami gości, co skutkuje nie zawsze dobrymi opiniami owych gości o ośrodku, których to Brian nie rozumie (ani gości, ani opinii).
Wracając do zalet „domków na drzewie”, to poza nielubianym przeze mnie rumem, są nimi ładne widoki (zdjęcie powyżej), lasy namorzynowe, które można podziwiać z kajaka (zdjęcie poniżej) czy dobre jedzenie przyrządzane przez miłe Filipinki. To dzięki tym ostatnim chyba kręci się cały biznes, bo Briana raczej sprawy przyziemne specjalnie nie pochłaniają, ale niedawno na przykład zabrał swoją filipińską załogę na koncert Guns N’ Roses w Manili. Ośrodek swoją drogą jest cały czas ulepszany i rozbudowywany, więc całkiem możliwe, że dziur w dachu już nie ma.
Oczywiście to nie jest tak, że Brian jest kompletnie odłączony od rzeczywistości. Chętnie Wam we wszystkim pomoże, na przykład zorganizuje człowieka z łódką, który zabierze Was na wycieczkę po okolicznych rajskich wysepkach takich jak Black Island (zdjęcie poniżej) czy Debutonay (kolejne zdjęcie poniżej i duże nad wpisem).
W poszukiwaniu piersiopławki
Na samym początku mojej przygody z nurkowaniem wymyśliłam sobie, że zwierzęta, które chciałabym najbardziej zobaczyć pod wodą, to ryba samogłów (Mola mola) oraz ssak diugoń zwany też piersiopławką (Dugong dugon). Nie jestem pewna dlaczego akurat te stworzenia tak mną zawładnęły, istnieje przecież wiele innych, może nawet bardziej ciekawych i jeszcze bardziej śmiesznych (ryba gitara?). Ale tak sobie ubzdurałam i już. Z tego też powodu z wielką ekscytacją czekałam na podróż do Coron, gdzie można się natknąć właśnie na diugonie! Ich poszukiwania były ostatnim etapem naszej wycieczki. Po trzech nocach spędzonych w „domku na drzewie”, przenieśliśmy się na północ, gdyż tam widuje się te przesympatyczne zwierzęta. Dotarcie do naszej noclegowni z San Jose okazało się być wyzwaniem, gdyż drogi z każdym metrem mniej drogi przypominały (i biorę poprawkę na Filipiny!), a Pan Kierowca musiał się nieźle nagadać, żeby ktoś w końcu udzielił nam jakichś sensownych wskazówek. Na szczęście dotrzeć nam się udało, pokój był akceptowalny, a Pani Brenda, która miała być naszym nurkowym przewodnikiem, okazała się być bardzo fajna. I to chyba by było tyle, jeśli chodzi o rzeczy miłe. O poranku okazało się, że Bartek jest niedysponowany z powodu jakichś żołądkowych boleści. Ja, mimo nieludzkiej godziny (wyruszaliśmy o 6 rano), jakoś z łóżka zwlec się zdołałam. Brenda dostała cynk, gdzie mogą paść się tego ranka diugonie, więc cel podróży był jasny. Malutką łódeczką (rzecz jasna bez kibelka) płynęliśmy daleko, nie pamiętam dokładnie jak długo, ale chyba kilka godzin. Na miejscu zastaliśmy kolejkę łódek – najwidoczniej cynk dostała nie tylko Brenda. Zasady są takie, że grupy nie nurkują w tym samym czasie, tylko jedna po drugiej, żeby nie stresować zanadto zwierząt. Jednak to nie perspektywa długiego czekania i smażenia się na pokładzie była najgorsza. Najgorsze było to, że nikt nie nurkował z powodu beznadziejnej widoczności, która się niestety przez kolejne kilka godzin nie poprawiła. Po całym dniu na słońcu i morzu czułam się bardzo źle, ale marne samopoczucie to i tak była tylko kropla w oceanie mojego nieszczęścia – nie zobaczyłam przecież upragnionej piersiopławki! Tym samym na idealnej powierzchni, jaką była dotychczas corońska przygoda, pojawiła się rysa, ale mimo że głęboka, to na szczęście jedyna. Nie można mieć wszystkiego, diugonie nadal pozostają na mojej liście marzeń, a ja mimo wszystko Coron będę wspominać jako jedną z naszych najlepszych filipińskich podróży (a następne już są w planach!).
Informacje praktyczne
Kiedy lecieć? Pora sucha w Coron trwa od października do czerwca. Pod koniec czerwca zaczyna się pora deszczowa, czyli jest trochę taniej, ale może padać. Tajfuny raczej nie są zagrożeniem dla samego Coron.
Transport. Z lotniska do miejscowości Coron po każdym locie kursują busiki, trzeba tylko poczekać aż się taki bus zapełni. Po Busuandze jeżdżą busy i taksówki. Bez problemu też wypożyczycie skuter. Tak jak pisałam wyżej, na Busuangę (Francisco B. Reyes Airport) z Singapuru lecieliśmy przez Clark (Angeles City), ale można dolecieć też z Manili, Cebu i mniejszych, pobliskich lotnisk (Puerto Princesa, El Nido, Caticlan).
Nocleg. W mieście Coron jest z czego wybierać, bez problemu znajdziecie coś dla siebie. O Sanctuaria Treehouses już pisałam w tekście. Na północy (w San Jose) spaliśmy w Vicky’s Gueshouse – bardzo skromnie, ale czysto. Z tego, co wiem, to Brenda ma teraz swój właśny „guesthouse” i nazywa się The Cheeky Diver Inn. Wszystkie trzy miejsca można rezerwować przez Airbnb.
Nurkowanie. W Coron jest pełno „diveshopów”, zarówno „lokalnych”, jak i prowadzonych przez białasów. Jak to w Azji bywa – te drugie są najczęściej lepiej zorganizowane, a ludzie, którzy je prowadzą trzymają się dość kurczowo zasad, co jest zarówno zaletą (bezpieczeństwo) jak i wadą (czasem mogliby trochę odpuścić). Wybór należy do Was. Wyprawę na nieszczęsne diugonie możecie zorganizować też w Coron.
Plaże. Na samej Busuandze nie jest łatwo znaleźć ładną plaże, chociaż one istnieją, tyle że nie w okolicach miasta Coron. Puste i piękne plaże znajdują się na przykład na północy wyspy, czyli daleko od Coron i na dodatek prowadzą do nich złe drogi. Większość amatorów plażowania pływa łódkami na Coron Island i okoliczne wysepki – bliższe (na przykład CYC Beach) i dalsze (tak jak my na Black Island i kilka mikro-wysepek po drodze).
Ceny. Wiele już zapomniałam, ale postaram się dać Wam jakieś punkty odniesienia. Za łódkę (island hopping), którą pomógł nam zorganizować Brian, zapłaciliśmy około 5000 peso – niemało, więc warto znaleźć towarzyszy (nas było 6 osób). Taksówki generalnie są drogie, wydaje mi się, że z Coron do San Jose zapłaciliśmy 2000 peso (a może i więcej, i to po długich negocjacjach), więc lepiej przemieszczać się busami albo skuterem. Za skuter zapłaciliśmy jakieś 500 peso za dzień, a 300 peso za kilka godzin.
Jeśli macie jakieś pytania albo wiecie, że moje dane są nieaktualne – piszcie w komentarzach!
__
* Długości okrętów pochodzą ze strony www.coronwrecks.com – wspominam o tym, bo chyba na każdej stronie w internecie są one inne.