Rzucanie wszystkiego i wyjeżdżanie w Bieszczady praktykowałam jeszcze zanim to było modne, a gdy przeprowadziłam się do Kraju Tysiąca Jezior, rolę sielankowej krainy wiecznej szczęśliwości przejęła Laponia. Czas chyba mój prywatny słownik synonimów poszerzyć o kolejny odpowiednik Arkadii, bo… czemu by tak nie rzucić wszystkiego i nie wyjechać na Filipiny?
Do tej pory z rozrzewnieniem i tęsknotą wspominam bukoliczny Siquijor, który w zeszłym roku niespodziewanie pokrzyżował nasze plany dotarcia na Bohol. Marna jednak byłaby ze mnie podróżnicza „blogerka”, gdybym co roku wybierała tę samą wyspę spośród ponad siedmiu tysięcy, bo właśnie z tylu składają się Filipiny. Niezrealizowany poprzednio plan postanowiłam urzeczywistnić w tym roku, a Siquijor omijać z daleka, żeby przypadkiem znowu mnie nie omamił. Nie była to łatwa decyzja, bo słynący z kształtnych pagórków Bohol przez swoją turystyczną otoczkę budził we mnie uczucia mieszane. Niepotrzebnie się jednak obawiałam – klimat rodem z Mielna w szczycie sezonu ogranicza się właściwie do jednej plaży (i to nawet nie na Boholu, a Panglao), a dla entuzjastów ciszy i spokoju wachlarz opcji jest naprawdę szeroki.
Samolot linii Cebu Pacific, która kilkanaście lat temu znajdowała się na europejskiej „czarnej liście” przewoźników lotniczych, zabrał nas z Singapuru na brzydkie lotnisko w brzydkim Cebu, skąd po odstaniu stu lat w kolejce do białych (tańszych) taksówek, wyruszyliśmy do brzydkiego portu. Tam musieliśmy się zmierzyć z kolejnymi trzema ogonkami – opłata portowa, odprawa i prom (ale nic to, po roku spędzonym w Singapurze żadna kolejka straszną mi nie jest) – a niekończące się oczekiwanie „umilali” nam niewidomi próbujący tworzyć muzykę przy użyciu przeróżnych instrumentów. Gdy prom w końcu odbił od brzegu, zostawiając za rufą smutne Cebu i wesołych muzykantów, odetchnęłam z ulgą i mimo zmęczenia poczułam pierwsze, niepewne przebłyski wakacyjnego nastroju.
Zgodnie z naszą podróżniczą tradycją na początku postanowiliśmy odbębnić tułaczkę po okolicach, które nas najmniej pociągały, czyli tych najpopularniejszych. Na pierwszy ogień poszła zatem wyspa Panglao, znana głównie z plaży Alona, która to plaża z przylepionymi do niej restauracyjkami (drogimi jak na filipińskie standardy) niespecjalnie mi się spodobała. Pierwszego wieczoru nie mieliśmy jeszcze własnego środka transportu, nie stanowiło to jednak problemu, bo chyba każdy napotkany Filipińczyk chętnie oddałby nam swój skuter albo chociaż podwiózł. Za opłatą rzecz jasna. Na Panglao spędziliśmy niecałe trzy dni, głównie włócząc się bez konkretnego celu, a czasem znajdując przyjemne miejsca w stylu plaży Momo. Plaża Momo czystością raczej nie kusi, a rozpościerające się z niej widoki zakłóca znajdujący się niedaleko brzegu niezgrabny, betonowy kloc, ale ludzi tam jak na lekarstwo, a pod wodą można zobaczyć całkiem ładne obrazki.
Jeszcze ładniejsze widoki oferują nurkom okolice wyspy Balicasag, na którą dotrzeć można, najmując pana z łódką. Podziwianie rafy, kolorowych rybek i żółwi jest fajne, ale przez bardzo silny wiatr, który uprzykrzał nam życie tego dnia, po krótkim czasie zrobiło mi się niedobrze i część wycieczki przeleżałam w dziwnej pozie na plaży, niczym wyrzucone przez morze, blade truchło. Stałam się tym samym łatwym łupem dla pani sprzedającej tandetę. Nie byłabym jednak szczera mówiąc, że jej olejki i masaż mi nie pomogły, zresztą bransoletka, którą w końcu mi sprzedała (po zawziętych negocjacjach rzecz jasna) była wcale ładna.
Wypad na Balicasag zazwyczaj obejmuje też przystanek na Virgin Island, czyli kawałku suchego piasku pośród morza. Wysepkę pewnie uznałabym za malowniczą, gdyby nie nadmiar turystów i milion znaków informacyjnych wystających ponad powierzchnię wody. Na dodatek część wyspy zajmuje dziwaczny park sakralny poświęcony Ojcowi Pio, którego wielka rzeźba znajduje się przy wejściu. Aniołki zwisające z gałęzi na sznurkach zrobiły na mnie raczej ponure wrażenie, nie wspominając o chińskich turystach, których główne zajęcie na wyspie polegało na rzucaniu przed siebie niczemu winnymi rozgwiazdami lub zbieranie ich do plastikowych torebek. Virgin Island opuściłam więc bez żalu, jak zresztą i całe Panglao.
Na wschód Boholu wyruszyliśmy dnia czwartego, który to okazał się najbardziej intensywnym i bogatym w przygody dniem całego wyjazdu. Objazdówkę zaczęliśmy od sanktuarium filipińskich wyraków (ang. tarsiers) w Corelli, jednego z niewielu miejsc na wyspie (jedynego?), w którym te zabawne, małe stworzonka trzymane są w przyzwoitych warunkach. Wyrak filipiński jest gatunkiem endemicznym (unikatowym dla Filipin) i jednym z najmniejszych ssaków naczelnych na świecie. W niewoli może popełnić samobójstwo, dlatego ważnym jest, żeby miał wokół siebie jak najwięcej przestrzeni. Co ciekawe (chociaż niezbyt zaskakujące), istnieje teoria, że wyrak stanowił inspirację dla twórców Mistrza Yody, jednak przypuszczenia te nie zostały przez nikogo nigdy potwierdzone.
Wyraki są niewątpliwie produktem flagowym Boholu, ale pierwsze miejsce na liście najsłynniejszych atrakcji wyspy przypada niechybnie Czekoladowym Wzgórzom, które widnieją nawet na boholskiej fladze. Przyznać trzeba, że te wapienne, symetryczne pagórki pokryte trawą prezentują się nad wyraz osobliwie i warto je zobaczyć nawet w wersji „nieczekoladowej”, czyli zielonej. Podczas pory suchej stają się brązowe – stąd nazwa.
Genezę wapiennych tworów wyjaśniają trzy legendy, z których najbardziej oryginalna – moja ulubiona – opowiada o gigantycznym, żarłocznym bawole, który pochłonąwszy górę zepsutego żarcia, nabawił się rozstroju żołądka, a wzgórza to wysuszone konsekwencje tegoż. Pozostałe historie obracają się wokół przyjaźni i miłości, znaczy są dość smętne, chociaż i tak najmniej ciekawa jest ta prawdziwa, według której pagórki wynurzyły się z wody, a dzieła dokończyły deszcz i wiatr. Zaliczywszy wyraki i Czekoladowe Wzgórza, postanowiliśmy kontynuować wycieczkę w tym samym stylu – to jest stylu niedzielnych turystów – i zdecydowaliśmy na zjazd tyrolką (ang. zip line) nad położoną 120 metrów niżej rzeką Loboc.
Mimo że okupiłam to doświadczenie bólem głowy, to spodobało mi się nad wyraz. Nie warto zatem na siłę unikać „mainstreamowych” atrakcji turystycznych, chociaż do popularnego rejsu rzeką Loboc już się nie przemogliśmy – stateczki z głośną muzyką, niedobrym jedzeniem i tłumem turystów wydały nam się odstręczające. Miast tego postanowiliśmy zahaczyć o położony w dżungli ośrodek, w którym poprzedniego wieczoru zarezerwowaliśmy nocleg. Na miejscu usłyszeliśmy – ku naszemu zdumieniu – że kwatery dla nas nie ma, a na stronie internetowej musiał wystąpić jakiś błąd. Nie zdążyliśmy nawet dobrze się zastanowić, co z tym fantem począć, gdy do ośrodka zaczęli się zjeżdżać kolejni nieszczęśnicy, którzy zarezerwowali ten sam felerny domek, a pan recepcjonista z każdą minutą stawał się coraz bardziej bezradny i zrozpaczony. Zdecydowaliśmy się w końcu na wieloosobowy, nieużywany pokój na poddaszu (podobnie jak inni towarzysze niedoli) i usatysfakcjonowani wyruszyliśmy na spotkanie z kolejną przygodą, zamawiając wcześniej u przybitego pana portiera kolację na później. Bogaty we wrażenia dzień postanowiliśmy zakończyć podziwianiem ze statku świetlików nad rzeką Loboc, niestety tu także natknęliśmy się na trudności. Gdy w końcu udało nam się znaleźć żywą duszę w miejscu organizującym takie wycieczki, okazało się, że opcje mamy dwie – możemy albo wynająć cały statek, albo poczekać do jutra. Żadne z tych rozwiązań nie spotkało się z naszą przychylnością i kolejne pół godziny spędziliśmy snując się bez sensu po okolicy w nadziei na pojawienie się turystów gotowych podzielić się z nami kosztami. Gdy zniechęceni byliśmy już skłonni odpuścić sobie całe przedsięwzięcie, z mroku niespodziewanie wyłonił się jakiś dziadek, który zabrawszy nas na stronę, szeptem – niczym diler narkotykowy – przedstawił nam swoją ofertę. Po krótkich pertraktacjach podążyliśmy niepewnie (bo ciemno było choć oko wykol) do jego chybotliwej, nędznej łódeczki i z lekkimi obawami zdaliśmy się na łaskę starego Filipińczyka i leniwej, mrocznej rzeki. Bezgłośni i kompletnie niewidoczni sunęliśmy wolno przed siebie, podziwiając niesamowicie rozgwieżdżone niebo, a ciszę przerywały nawoływania nocnych owadów, spokojne uderzenia wiosła i sporadycznie bekanie starego. Po pewnym czasie zaczęliśmy dostrzegać pojedyncze świetliki, a w końcu i całe drzewa, które zostawszy opanowane przez te niezwykłe owady, jarzyły się hipnotyzującym, pulsującym światłem, przenosząc nas w świat „Avatara”. Po drodze minęliśmy statek turystyczny oblegany przed głośnych Azjatów błyskających fleszami, co sprawiło, że byliśmy jeszcze bardziej zadowoleni z naszej „nielegalnej”, ale jakże romantycznej, eskapady. Gdy wróciliśmy do ośrodka, dowiedzieliśmy się, że nasz wieloosobowy pokój jest już pełny, nowi ludzie nadal przyjeżdżają, a pan recepcjonista ma za sobą fazę czarnej rozpaczy i znajduje się gdzieś między niekontrolowaną wesołością a bezsilnym szaleństwem. Z szerokim uśmiechem oświadczył nam, że o kolacji dla nas zapomniał, ale za to ma zimne piwo w lodówce, co przyjęłam z umiarkowanym entuzjazmem. W końcu jednak jakieś ochłapy z kuchni się dla nas znalazły, więc długi i męczący dzień zakończyliśmy ze wszech miar kontenci. Rankiem po zjedzeniu słodkiego śniadania i kąpieli w rzece Loboc, nad którą znajdował się nasz „hotel”, zwinęliśmy manatki i podjęliśmy podróż na wschód wyspy.
Ostatecznym celem naszej eskapady była miejscowość Anda, w której mieliśmy zamiar oddać się beztroskiemu lenistwu, ale żeby nie było zbyt łatwo i przyjemnie, postanowiliśmy dotrzeć do niej okrężną drogą, podziwiając po drodze tarasy ryżowe, nawiązując znajomość z zainteresowanym Polską starszym sprzedawcą kurczaków i jak zwykle odmachując wszystkim napotkanym filipińskim dzieciom.
Sama Anda sprostała wszystkim pokładanym w niej oczekiwaniom i z przyjemnością urzeczywistniliśmy nasze zamiary, czyli niemalże cały kolejny dzień bezproduktywnie przeleżeliśmy na plaży koło naszego domku (którą mieliśmy bez mała na wyłączność), popijając koktajle i oddając się lekturze. W przypływie energii wsiedliśmy na skuter, żeby zobaczyć położoną niedaleko, ładną plażę Anda i był to szczyt naszej aktywności tego dnia. Spokojna, niewielka miejscowość, do której turyści w większych ilościach jeszcze nie dotarli, trafiła w nasze gusta wyśmienicie. Jedynym zgrzytem w tej sielance były poparzenia i lekki udar, których się nabawiłam, pomimo dość krótkich bezpośrednich ekspozycji na słońce.
Dwa dni bezczynności w naszym wypadku skutkowałyby zanudzeniem się na śmierć, więc następnego ranka zacisnąwszy zęby (najwięcej bólu przysparzało mi bowiem siadanie) wskoczyłam na skuter i wyruszyliśmy zapoznać się z okolicą, która do zaoferowania ma niemało. Zaczęliśmy od rozsianych wokół Andy jaskiń, czy właściwie podziemnych basenów (ang. cave pool), które dość ciężko jest znaleźć, ale Filipińczycy zazwyczaj chętnie udzielają wskazówek. Podobno w mieście znajduje się także centrum informacji turystycznej, aczkolwiek my nie korzystaliśmy. W niektórych jaskiniach można popływać, niekiedy jednak niezbędna jest do tego celu drabina, co trochę sprawę komplikuje – ponownie odsyłam do bardzo miłych i pomocnych mieszkańców wyspy. Szukając jaskiń, trafiliśmy na urokliwą, niedużą plażę (jedną z kilku po zachodniej stronie Andy), która nie licząc pana naprawiającego łódkę, była całkiem pusta (zdjęcie nad wpisem). Jeśli chodzi o okoliczne wodospady, to warty uwagi jest chyba tylko Can-umanted, a zachęcające znaki prowadzące do „wodospadu” Anda polecam zignorować, chyba że ktoś gustuje w betonowych, nieładnych basenach. W pobliżu wodospadu Can-umanted znajdują się malownicze pola ryżowe oraz źródełko Canawa, do którego prowadzi betonowy kanał. Wszędzie można dojechać skuterem. Niestety nie posiadam dobrych zdjęć tych atrakcji, ponieważ oglądaliśmy je prawie że po ciemku. Tego dnia dotarliśmy także na wyspę Lamanok znaną z odcisków dłoni liczących sobie dziesiątki tysięcy lat, skamielin wielkich małży i resztek starych trumien. Sama wyspa nie zrobiła na mnie dużego wrażenia, ale droga do niej nie jest bynajmniej pozbawiona uroku – najpierw trzeba pokonać trasę prowadzącą po długiej, drewnianej kładce przez las namorzynowy, a później pan zabierze Was małą łódeczką na wyspę.
Zakończywszy wyczerpującą przebieżkę w pełnym słońcu po Lamanok, skierowaliśmy się na północ, co nie było najlepszym pomysłem, gdyż droga pomiędzy Lamanok a miejscowością Cogtong momentami jest bardzo trudna – strome podjazdy i kamienie dla zwykłego skutera mogą się okazać nie do pokonania. Daliśmy co prawda radę, ale przeżyliśmy naprawdę ciężkie chwile. Nie polecam.
Ostatniego dnia bez większych trudności dostaliśmy się na lotnisko w Cebu, kończąc tym samym naszą beztroską, boholską przygodę, ale na pewno nie filipińską – kolejny wyjazd jest murowany i już zaplanowany. Tym razem nasz wybór padł na położoną niedaleko Boholu wulkaniczną wyspę Camiguin i jestem pewna, że i tym razem Filipiny nie zawiodą.
Informacje praktyczne:
Nocleg. Na Panglao nocowaliśmy w Calypso Resort (skuter w cenie noclegu), w Loboc w popularnych chatkach z dykty i liści Nuts Huts, natomiast w Andzie w ośrodku o nazwie Dapdap. Wszystkie trzy ośrodki są do zaakceptowania (jeśli Wasze wymagania nie są wygórowane), ale najmilej wspominam ten ostatni – niedrogi, pokoje i łazienki czyste, a plażę mieliśmy właściwie tylko dla siebie. Jedzenie pozostawiało trochę do życzenia, ale nie ma co narzekać.
Transport. Cebu-Bohol. Żeby złapać taksówkę na lotnisku w Cebu, po wyjściu z budynku należy iść w prawo. Jak już wspomniałam – białe taksówki są tańsze i w ogóle nie rozumiem, po co wydawać więcej kasy na żółte, skoro przyjeżdżają dziesięć razy rzadziej. Co prawda kolejka do tych białych zazwyczaj jest bardzo długa, ale przesuwa się szybko. Trasa lotnisko – port powinna kosztować około 200 peso. Na lotnisku negocjować raczej nie trzeba, ale w porcie (gdy będziecie wracać) już może nie być tak łatwo (jednak nie poddawajcie się). Promy z Cebu na Bohol pływają często, my za bilet na górze (open deck) zapłaciliśmy 400 peso. Jeśli chcecie się kisić w środku, to zapłacicie trochę więcej. Bohol. Na Boholu istnieje transport publiczny, autobusy kursują między większymi miejscowościami na wyspie, ale chyba najwygodniej wypożyczyć skuter (my zapłaciliśmy 500 peso za dzień) lub motor. Skuter może nie podołać niektórym odcinkom dróg.
Jedzenie i picie. Zjeść można naprawdę tanio, jeśli tylko odpuścicie sobie restauracje dla turystów. Przydrożne knajpy może nie zachęcają czystością i ładnym wystrojem, ale za szaszłyk czy kawałek kurczaka z ryżem i warzywami zapłacicie niewiele, około 100-150 peso za obiad. Litr filipińskiego piwa kosztuje 100 peso. Z cyklu „Bartek radzi”: Jeśli chcecie skosztować lokalnych trunków, polecam tani rum, który pije się z napojem z limonki (do kupienia w zestawie z rumem) i lodem. Popularny wśród Filipińczyków, będą wiedzieć, o co chodzi. Pół litra kosztuje połowę mniej niż litr piwa.
Bardzo ciekawy reportaż. Dla mnie te kierunki są jeszcze świeże i dopiero będę je poznawał. Będąc w tym rejonie widzę, że Filipiny warte zobaczenia 🙂
Hejka super blog i bardzo pomocny wlasnie za 3 tygodnie lecimy do Bohol z Singapuru i bardzo przydatne sa Twoje wskazowki 🙂 dzieki wielkie pzdr Sylwia
Hey,
Następna przygoda na wyspach widzę 🙂
Bardzo mi się spodobała. Zadomowiłaś się już w Singapurze czy też nadal ciągnie Cię do zimnego klimatu? Filipiny bardzo mi się podobają, jak tak jest od strony bezpieczeństwa?
Jak zawsze zapraszam na Antypody, w Sydney miejsce do spania zawsze się dla Was znajdzie. Trochę drożej niż włóczęga po azjatyckich wyspach no ale też coś do zobaczenia jest. Dla nas, na lato czeka włoczęga po Tasmanii. Też nie mogę się doczekać, czytanie Twych blogów jeszcze bardziej mnie niecierpliwi, tyle że zimę trzeba przetrzymać.
Pozdrowienia
Pacyfa
Hej!
Właśnie zakończyłam kolejną przygodę (Camiguin), postaram się wkrótce wrzucić relację na blog. Ogólnie rzecz biorąc, Filipiny stoją pod znakiem chaosu i prowizorki, a BHP to raczej wskazówki, niż zasady, ale ja nigdy nie czułam się tam w jakikolwiek sposób zagrożona. Nigdy mnie też nie okradziono, ludzie są mili. Naprawdę nie mam nic złego do powiedzenia.
Mamy taki plan, że jak zakończymy pracę w Singapurze (mam nadzieję, że jakoś tak za rok), to zrobimy sobie kilka miesięcy przerwy i zjeździmy Australię i/lub Nową Zelandię. Jeśli planowalibyście wizytę w Singapurze, to daj znać! A Tasmania brzmi dobrze, też chętnie bym się tam wybrała.
Dziękuję za odwiedziny na blogu i pozdrawiam serdecznie. 🙂