Już nie ma dzikich plaż – chciałoby się zanucić, stojąc na smutnym wybrzeżu Singapuru i podążając smętnie wzrokiem za sunącymi po niezbyt czystej wodzie wielkimi kontenerowcami. Z coraz większą melancholią wspominam fińskie jeziora ukryte w cichych, niekończących się lasach, spacery bezludnym brzegiem morza. Po przyjeździe do Singapuru starałam się znaleźć substytut tych miłych memu sercu miejsc, ale szło mi marnie. Już na wstępie zresztą zostałam sprowadzona na ziemię informacją, że sytuacja plażowa w Singapurze prezentuje się nad wyraz kiepsko, a jeśli chcę popływać, to skupić się powinnam na basenach. Moje pierwsze wycieczki „w poszukiwaniu morza” rzeczywiście nie nastroiły mnie optymistycznie, szczególnie, że obejmowały dość długi dojazd. Mimo wakacyjnej pogody, basenu i podświetlonych palm przed blokiem, trudno mi się poczuć tutaj jak na wakacjach i bynajmniej nie wynika to z faktu, że dużo czasu spędzam w pracy. Problem leży raczej w tym, że nie potrafię sobie znaleźć tutaj miejsca, w którym czułabym się dobrze, mimo że co tydzień udaję się na jego poszukiwania. Singapur to wielka, zatłoczona metropolia, a ja zaczęłam coraz poważniej brać po uwagę możliwość, że w moim mózgu powoli kiełkuje ziarenko antropofobii, o którego istnieniu wiedziałam już dawno, ale które nie dawało mi się specjalnie we znaki dopóki nie zaczęłam odwiedzać Azji.
Odcinając się jednak od tego posępnego tonu, spieszę donieść, że mgiełka mojego zniechęcania została ostatnio nieco rozproszona, a to za sprawą małej wysepki Lazarus, na którą wcale nietrudno się z Singapuru dostać (15 minut promem). Nie zobaczycie może na niej plaży rodem z karaibskich widokówek (zobaczycie pewnie za to trochę śmieci…), ale nadal jest to miejsce przyjemne i niezbyt popularne. Nawet w niedziele ruch panuje tu niewielki, optymistycznie więc zakładam, że w tygodniu musi być wyludnione kompletnie. Lazarus połączony jest z Wyspą Świętego Jana, na której znajduje się „przystanek” dla promów. Trzecia z „wyspiarskiej trójki”, czyli Southern Islands, to położona w pobliżu mała Kusu. Niewielkie zainteresowanie ludzi wysepkami w dużym stopniu wynika pewnie z faktu, że brak na nich restauracji i sklepów. Mam nadzieję, że ten stan rzeczy utrzyma się jak najdłużej, chociaż podobno istnieją już plany skomercjalizowania Lazarusa (o, rozpaczy!), więc czasu do stracenia nie ma.
Lazarus
Połączony lubianym przez wędkarzy deptakiem z Wyspą Świętego Jana zielony Lazarus jest najdzikszą z trzech wysp; nie znajdziecie tutaj nawet toalet. Główną zaletą tej małej enklawy jest piaszczysta plaża przypominająca z lotu ptaka nerkę i turkusowa woda – rzecz w Singapurze niespotykana (spójrzcie na zdjęcie umieszczone nad wpisem). Zgrzytem na tym ładnym obrazku są niewątpliwie kontenerowce widoczne w oddali, drogie łodzie widoczne nieco bliżej oraz porozrzucane gdzieniegdzie śmieci, ale i tak czas na Lazarusie mija bardzo przyjemnie i chętnie wybiorę się tam ponownie – tym razem z odpowiednim wyposażeniem, czyli kocem, prowiantem i książką. Z trzech Południowych Wysp to właśnie Lazarus polubiłam najbardziej.
Wyspa Świętego Jana (Saint John’s Island)
Pagórkowata Wyspa Świętego Jana ma za sobą trudną przeszłość, której fragment nadal straszy turystów drutami kolczastymi i wieżyczkami wartowniczymi. Zanim jednak zbudowano na niej więzienie dla polityków, morscy imigranci – potencjalni trędowaci – poddawani byli na wyspie kwarantannie. Swojego czasu znajdował się tutaj także ośrodek dla osób uzależnionych od opium. Dzisiaj główną atrakcją na Wyspie Świętego Jana jest mała plaża z widokiem na Singapur (jeśli tylko powietrze jest wystarczająco czyste), a także miejsca na pikniki i mini-szlaki dla pieszych i rowerzystów. Zobaczycie tu również kilka zaniedbanych budynków, rzadkie gatunki drzew namorzynowych, wiele śpiących kotów i (podobno) niezłą rafę koralową.
Kusu
Wyspa Kusu jest bardzo mała, ale zaskakująco ciekawa. Poza dwoma plażami i miejscami na piknik znajdują się tutaj bowiem atrakcje następujące: sanktuarium żółwi, taoistyczna świątynia Tua Pek Kong oraz trzy dziewiętnastowieczne, super-żółte malajskie ołtarze (Kusu Kramats). Te ostatnie położone są wśród pozostałości lasu na szczycie wzgórza – żeby się do nich dostać, pokonać trzeba 152 stopnie. Jeśli borykacie się z problemami w małżeństwie lub ledwo wiążecie koniec z końcem, Kusu Kramats podobno są dobrym miejscem, żeby o tym poinformować lokalne bóstwa. Z wyspą wiążą się także różne, przedziwne legendy – większość z nich obraca się wokół gigantycznych żółwi, które ratują ludzi. W okolicach października/listopada możecie się na Kusu natknąć na tysiące taoistów, którzy co roku oddają tutaj hołd swoim bogom.
Informacje praktyczne
Promy odpływają z Marina South Pier (dojedziecie tam MRT). Pierwszym przystankiem promu jest Wyspa Świętego Jana (podróż trwa 15 minut), następnie płynie on do Kusu (jeszcze krócej). Promy pływają kilka razy dziennie, w weekendy częściej i do późniejszej godziny. Godziny i ceny najlepiej sprawdzić tutaj (z tym, że my popłynęliśmy promem, którego w rozkładzie nie było – najwyraźniej, gdy jest popyt, częstotliwość się zwiększa). Na Świętym Janie można wynająć bungalow; inne formy noclegu są niedozwolone, aczkolwiek zasada ta podobno jest czasem przez ludzi łamana. Toalety są dostępne na Kusu i Świętym Janie.
Czy warto odwiedzić Southern Islands, gdy w Singapurze jesteście tylko przejazdem? Raczej nie.
Powiązane wpisy:
Zwiedzanie Singapuru: Co warto zobaczyć? Plan na 2, 3 dni i więcej
Moje ulubione parki w Singapurze
Bardzo fajny wpis! 🙂 Jeszcze na tych wysepkach nie bylam, ale jak mam ochote na troche zielonego w Singapurze to uciekam do MacRitchie czy PulauUbin, choc tam pewnie jest troche wiecej ludzi, niz na wysepkach ktore opisujesz 🙂
p.s. czy mozliwe, ze widzialam Cie na lakeside w dzien wyborow? 😉
Dzięki. 🙂 MacRitchie i Pulau Ubin też są fajne. Jeśli widziałaś kogoś wyglądającego, jak flaga polski (szłam na mecz Radwańskiej), to pewnie to byłam ja. 🙂
Przyleć do Australii, mnóstwo dzikich plaż na których będziesz prawie sama i to niedaleko od tak olbrzymiego miasta jak Sydney. Singapurskie linie lotnicze Scoot mają czasem tanie bilety. Zapraszamy 🙂
Fajny Blog, nie wiedziałem że z dalekiej i zimnej Finlandii przeskoczyłaś na ciepło i Singapur. Pozdrowienia i powodzenia
Pacyf
O, mnie nie trzeba do Australii namawiać! 🙂 Z Singapurem to tak trochę przez przypadek wyszło, ale wydaje mi się, że długo tu nie zabawię; kto wie, może następnym celem będzie właśnie Australia? Fajnie, że wpadłeś na bloga. 🙂
Dobrze, że coś takiego jest 🙂 Balsam na moją duszę. Jedziemy za tydzień znaleźć mieszkanie, w którym spędzimy najbliższy rok w Singapurze, począwszy od stycznia. Ja, człowiek lasu i pól, w wielkim mieście… No nic. Pojeździmy trochę po okolicznych krajach (charakter pracy małżonka), znów odwiedzę tajskie wysepki, pobiegam po Singapurze (wolny zawód) i wrócę do lasu 🙂 Pisz jak najwięcej. Podczytuję i zapisuję!
Dzięki za odwiedziny. Też bardzo chętnie bym wróciła do lasu…
Zauważam problemy z kontekstem, więc pomogę
|Za kilka miesięcy, jak już wszystko (?) odwiedzę|
Wrócę za kilka miesięcy, może będziesz już mniej przewrażliwiona.
I co, wróciłeś? W Singapurze mieszkałam, 3,5 roku i stałam się tylko bardziej „przewrażliwiona”, a Twoje rady były nietrafione.
Wyjedź za miasto, a że będzie to oznaczało na przykład przejazd za JB, to chyba nie problem. W Krajach, które miasta mają przecież robi się tak. Kawałek za tym masz już sensowną plażę i wakacyjną okolicę, nawet z resortem. A i droga do wyboru nie jedna, przez Woodlans a może wodą z okolic Changi Beach.
Mam to w planach. Tak samo jak milion innych rzeczy. Szkoda, że czasu mało, ale co tydzień staram się odwiedzić nowe miejsce (niestety później zazwyczaj brakuje czasu, żeby opisać to na blogu). Co do miast, to właśnie to mi się podobało w Finlandii – niby miasto, a tak naprawdę las. W Polsce natomiast moje małe miasteczko otoczone było jeziorami. I tego mi brakuje. PS Wydaje mi się, że w języku polskim „resort” ma nieco inne znaczenie, niż to, które mu przypisujesz.
Jakoś mi to nie przeszkadza, możesz mówić o tym „dom wczasowy”, jeśli chcesz 🙂
Spoko, tak się składa, że wiem, jak na to mówić. Sama kiedyś się zastanawiałam nad znaczeniami słowa „resort”. Ale to było dawno temu, a język się zmienia. No i dzięki za radę dotyczącą plaży. Za kilka miesięcy, jak już wszystko (?) odwiedzę, zrobię jakieś podsumowanie.
Za kilka miesięcy to nawet Singapuru jeszcze nie poznasz 🙂
ciekawy wpis.
Przywołał mi wspomnienia z Singapuru.
Miałam dość podobne wrażenia.
Niestety trafiłam na bardzo niemiłą pogodę.
Bardzo duża wilgotność w połączeniu w wysoką temperaturą dawała koszmarne wrażenie przebywania w saunie (non stop)
Lubiłam za to Singapur nocą.
Jest piękny.