Drugą (norweską) cześć naszej wycieczki świetnie podsumowuje cytat z Bożych bojowników Sapkowskiego: Deszcz padał nieustannie, właściwie bez przerwy, bo jeśli przestawało lać, zaczynało siąpić, a jeśli przestawało siąpić, to zaczynało mżyć. W Norwegii spędziliśmy siedem dni i dopiero ostatni przyniósł ze sobą trochę słońca.
Ale od początku…
Z zimnego i nieprzyjaznego Kilpisjärvi (Finlandia) wyjechaliśmy o świcie, kierując się na północ, a tym samym wpadając w objęcia deszczowej, ale za to cieplejszej, Norwegii (opis pierwszego – fińskiego – etapu podróży, a także graficzną prezentację całej trasy, znajdziecie tutaj). Mimo że trzymaliśmy się cały czas podobnej szerokości geograficznej, klimat się zmieniał (zbliżaliśmy się do Morza Norweskiego), co oznaczało więcej drzew i ludzi. Nie jestem osobą, którą ludzie jakoś specjalnie pociągają, ale humor mi dopisywał – w końcu nie groziło mi już spanie w namiocie w temperaturze bliskiej zeru stopni. Średnia temperatura na Lofotach w lipcu wynosi około dwunastu stopni i właśnie tyle pokazywał nasz samochodowy termometr, gdy spokojnie jechaliśmy w stronę morza (spokojnie, bo taki norweski mandat pewnie mógłby pochłonąć całą moją polska wypłatę). Gdy w końcu dotarliśmy do sławnych norweskich fiordów, nie zrobiły one na mnie najmniejszego wrażenia; być może dlatego, że ich nie widziałam. Jak okiem sięgnąć (czyli nie za daleko) Lofoty były opatulone pierzyną chmur.
Pierwszym naszym przystankiem była miejscowość o nazwie Svolvær, największa na Lofotach. W punkcie informacji turystycznej dowiedzieliśmy się, że mamy do wyboru dwa pola namiotowe – oficjalne (płatne) oraz bezpłatny skrawek ziemi nad morzem. Opcja pierwsza pozostawiała wiele do życzenia (dziesięć niemieckich kamperów na metr kwadratowy), więc po krótkiej dyskusji zdecydowaliśmy się zbadać to drugie miejsce, które (jak sie okazało) polem namiotowym mogłoby być nazwane tylko przez niepoprawnego optymistę po ośmiu piwach. I to po ciemku. Nie było jednak sensu jeździć w tę i z powrotem, szczególnie, że pryszniców nie potrzebowaliśmy (w końcu myliśmy sie dnia poprzedniego) i robiło się późno. Przed rozbiciem namiotu przeprowadziliśmy krótki rekonesans, którego owocem były zaskakujące obserwacje. Po pierwsze, znajdowaliśmy się na starym, zaniedbanym cmentarzu. Poinformował nas o tym znak; sami byśmy tego raczej nie zauważyli, bo większość grobów nagrobków nie miała. Nie bardzo mi się uśmiechał nocleg na cmentarzu – nie dość, że strasznie tam wiało, to jeszcze najlepsze cmentarne miejsce było zajęte przez innych turystów. Żywych, niestety. Rozbiliśmy się w końcu nieco dalej; czy na jakimś grobie, pewna być nie mogę, ale na pewno na ostrych kamieniach, czego skutkiem była przebita mata do spania. Z jednej strony mieliśmy więc cmentarz, z drugiej natomiast wielką i przeraźliwie śmierdzącą suszarnie głów dorszy. Suszące się ryby, lub ich głowy, to na Lofotach widok niezwykle popularny, i podczas gdy całe ryby wiszące na żerdziach to rzecz całkiem zrozumiała, same głowy mogą dać nieco do myślenia. Są one wysyłane do Afryki (głównie Nigerii) w celach konsumpcyjnych. Ku mojej irytacji okazało się, że „nasza” suszarnia była chyba największą atrakcją w okolicy, bo co jakiś czas nasz namiot mijały kilkuosobowe pielgrzymki (za suszarnią było już tylko morze). A deszcz padał nieustannie…
Kolejne dwa dni poświęciliśmy nieco chaotycznemu zwiedzaniu Lofotów. Szczytów nie było sensu zdobywać (pogoda) więc skupiliśmy się na niższych partiach. Wioskom na archipelagu uroku odmówić nie można, nawet jeśli ich spektakularne tło (góry) pozostaje niewidoczne. Kościółki, malownicze drewniane domki, małe porty, a wszystko to otoczone zielenią – widoki iście bajkowe. Do jednego z takich kościółków (w Valberg) trafiliśmy zupełnym przypadkiem, a do środka zajrzeliśmy wiedzeni raczej perspektywą ciepłego pomieszczenia, niźli ciekawością. Staliśmy sie tym samym ofiarami dwóch miłych pań, opiekunek kościoła, które siedziały w nim cały dzień w oczekiwaniu na wycieczkowiczów. Okazało się, że byliśmy przedstawicielami bardzo nielicznej grupy Turystów Zapuszczających Się W Te Rejony, więc zostaliśmy zaatakowani gwałtownie i bez litości, a trzeba przyznać, że moderunek panie miały niczego sobie – od miliona pytań, poprzez herbatę, kawę, ciastka, na Księdze Gości kończąc. W ramach podziękowania wrzuciliśmy pieniążek do kościelnej skrzynki na datki. Gdy w końcu udało nam się oswobodzić, byliśmy trochę przytłoczeni, ale zadowoleni z miłego towarzystwa i ciepłej herbaty, dzięki której wizja dalszej podróży przez Deszczową Krainę Niewidocznych Fiordów zyskała trochę kolorów. Warto odnotować, że jedną z nocy spędziliśmy na polu namiotowym zaraz obok ładnej piaszczystej plaży (niedaleko miejscowości Hov) i miejsce to polecam szczególnie, nie tylko ze względu na krajobrazy, ale też małą świetlicę, gdzie można się schronić przed deszczem i wiatrem.
Po trzech dniach tułaczki dotarliśmy do Å (mała wioska rybacka położona na zachodnim końcu Lofotów), gdzie czekały na nas… łóżka! Mieliśmy do dyspozycji pokój w małym drewnianym domku (hostel w Å oferuje także pojedyncze łóżka w pokojach wieloosobowych). W domku były dwie dwuosobowe sypialnie, drugą zajmowali Francuzi. Trzeba powiedzieć, że w porównaniu z naszymi współlokatorami, my mieliśmy szczęście, jeśli chodzi o pogodę. Oni także trafili na Czas Niewidocznych Fiordów, z tym że wyjechali dzień wcześniej niż my, czyli… ostatniego pochmurnego dnia. Francuzów zastąpili w domku mniej pechowi, ale za to trochę dzicy Niemcy, którzy nie tylko się nie odzywali, ale wręcz nas unikali.
Pierwszy słoneczny dzień, będący zarazem naszym ostatnim na Lofotach, postanowiliśmy wykorzystać do cna – od rana do późnego wieczora przeczesywaliśmy okolice Å, fotografując wszystko w zasięgu wzroku. Z tego dnia oczywiście pochodzi też to duże zdjęcie umieszczone nad notką – jest to widok ze szczytu, na który prowadzi krótki, ale bardzo stromy szlak, zaczynający się w okolicach Reine (dość trudno znaleźć początek tej trasy, jest on ukryty w krzakach rosnących przy chodniku). Lofoty są piękne, a jeden dzień to o wiele za mało dla kogoś nastawionego na piesze wędrówki, ale ten jeden dzień wystarczył, żebyśmy do Finlandii wracali ukontentowani. Na dodatek przez całą powrotną drogę (osiemset pięćdziesiąt kilometrów) towarzyszyło nam słońce, a tym samym piękne widoki.
Po Lofotach szybko jeździć nie można, drogi są strasznie kręte i wąskie (na niektórych mostach samochody raczej się nie miną). Jest tam też pełno tuneli przechodzących pod górami, czasem bardzo długich (kierując samochodem w jednym z takich tuneli, zdążyłam już naubliżać Norwegom z powodu słabego oświetlenia, zanim zorientowałam się, że mam na nosie okulary przeciwsłoneczne…). W końcu jednak górzysta Norwegia została za naszymi plecami, a przed nami rozciągały się płaskie i gołe lapońskie krainy, bez żadnych więc trudności mknęliśmy ku Rovaniemi mijając sporadycznie szwedzkie smutne i zimne miasteczka (kto by chciał mieszkać w takiej Kirunie…?). Gdyby miejscowość, w której rozgrywa się akcja książki Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet, naprawdę istniała, też byśmy pewnie koło niej przejeżdżali. Podróż powrotna była bardzo długa i pod koniec byłam naprawdę zmęczona. Senność jednak mi nie groziła, a powodem była historia z paliwem, o której wspomniałam w notce Introductio. Bartek – Poznaniak z krwi i kości – dokładnie sobie obliczył, gdzie ma tankować i ile. Wyniki, które otrzymał, musiały chyba być obarczone dużą niepewnością, ponieważ w pewnym momencie okazało się, że od dłuższego czasu świeci nam się rezerwa, a stacji żadnej widać nie było. Gdy w końcu zobaczyliśmy kilka dystrybutorów koło drogi, byłam już nieco podszyta strachem. Cóż się jednak okazało? Były nieczynne! Sprawa zrobiła się poważna (żaden samochód od dawna nas nie minął) i myślałam, że już bardziej zdenerwować się nie mogę do czasu, gdy Bartek oznajmił, że… to moja wina („bo mogłaś jechać sto na godzinę, a nie tak pędzić na złamanie karku, mielibyśmy wtedy mniejsze spalanie i wszystko byłoby OK”). Całej tej sytuacji straszliwości dodawał fakt, że musieliśmy zdążyć do Rovaniemi na samolot. Do stacji w końcu dotarliśmy (mimo że samochód przez pewien – niekrótki – czas uparcie twierdził, że paliwa wystarczy nam na zero kilometrów), na samolot zdążyliśmy, więc historia zakończyła się szczęśliwie, ale kosztowała mnie sporo nerwów. Finowie powinni chyba wziąć przykład z innych narodów (na przykład Amerykanów) i stawiać znaki pod tytułem: uwaga, następna stacja za sto pięćdziesiąt kilometrów. □
Kolejna notka poświęcona będzie innej zimnej krainie, przez którą przebiega koło podbiegunowe – Islandii.
podgwiazdapolarna@gmail.com
Lofoty Lofoty Lofoty Lofoty Lofoty Lofoty Lofoty Lofoty
Byłem w tym roku 2 tygodnie w Norwegii. Fiordy są nie do opisania. Teraz marzą mi się Lofoty. Te jeziora na różnych wysokościach wyglądają mega! Mam nadzieję, że kiedyś i tam dotrę. Polecam wszystkim, a zainteresowanych odsyłam do swojej relacji: http://www.photo-travel.pl/p/norwegia.html
Jesteśmy na etapie zbierania informacji na temat Norwegii jak i o samych Lofotach, dlatego też każdy napotkany wpis jest dla nas cenną wskazówką. W swoim wpisie zawarłaś wiele cennych uwag, dzięki ! Pozdrawiamy
I jest magia, czyli jestem w domu.
Lofoty – jedziemy latem. Już nie mogę się doczekać. Tym bardziej czytając u Ciebie …
ajć! idę się Walentynkować bo zaraz będę mieć przechlapane.
Cholernie podziwiam ludzi, których pasja to podróżowanie. Byłem w kilku ładnych miejscach, ale nie tutaj gdzie opisujesz. Suszarnia głów dorszy robi wrażenie i nawet ciekawie wygląda 😀 Plaża koło miejscowości Ramberg również ma swoje klimaty, a z tego co widać na zdjęciu widoki są piękne!
Witam przeczytałem całą notkę i muszę powiedzieć, że zdjęcia i notka są świetne. Dodatkowo widoki aż kuszą, żeby gdzieś wyjechać za Polskę chociaż, na chwilę jednak wiadomo to nie jest takie proste, ponieważ najpierw trzeba mieć odłożone fundusze. Krótko mówiąc kto ma ten zwiedza kto nie ten tylko podziwia.
Dziękuję! Jeśli trafi się na konkretną promocję na bilet lotniczy i dobrze się wszystko zaplanuje, może się okazać, że wystarczą bardzo skromne fundusze. 🙂
Przepiękne widoki! Kiedyś udało mi się odwiedzić tamtą okolicę i do tej pory uważam, że był to najlepszy wybór na wycieczkę. Uwielbiam takie widoki – te jeziora wśród gór czy też czerwone domki – wszystko jest idealne
fantastyczne zdjecia!!! Norwegia to jest jeden kraj, do ktorego chcialabym koniecznie wrocic (z nadzieja na lepsza pogode niz ty mialas, bo widoki fiordow sa zapierajace dech w piersiach)
Pani Natalio, bardzo ciekawie Pani opisuje swoje zagraniczne przygody. Sam jestem raczej zwolennikiem błogiego lenistwa na skąpanych żarzącym słońcem plażach, jednak bardzo ciekawie czyta się pani opowieści. Kto wie, być może sam kiedyś się tam wybiorę ze swoją rodziną i sam o tym coś napiszę.
Panie Piotrze, ja także jestem zwolenniczką gorących plaż i słońca! Ale zobaczyć chcę wszystko! Niedługo może opiszę przygody, których doświadczyłam w jakichś cieplejszych miejscach. 🙂 Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za miłe słowa.