Pewnego nader szarego i nieciekawego dnia dostałam od Bartka krótką wiadomość, która szła mniej więcej tak: kupiłem bilety na Karaiby. Zdziwiło mnie to niezmiernie, bo jak to tak – bez pytania? Nagła decyzja Bartka nie była jednak związana, jak się później okazało, z opętańczym atakiem dzikiej spontaniczności, tylko chwilowym błędem w cenie biletów, więc czasu na konsultacje bynajmniej nie było. Pomyłka rzeczywiście musiała zaistnieć, ponieważ wielu podekscytowanych nabywców super-tanich biletów z Paryża na Gwadelupę niestety szybko się rozczarowało – zostały one anulowane. Pamiętajcie – jeśli znajdziecie się w podobnej sytuacji, niech Wam przez myśl nie przejdzie, żeby dzwonić do przewoźnika i pytać, czy aby na pewno wszystko jest w porządku. Trzeba siedzieć cicho jak mysz pod miotłą i liczyć, że świat (w tym także ów przewoźnik) o Was zapomniał. Do Pointe-à-Pitre (moja wersja to Pitu-Pitu, bo francuskiego to ja ni w ząb nie znam) na Gwadelupie lecieliśmy przez Paryż, w którym to mieście spędziliśmy dwa zimne, szare i męczące dni (ale nie jest wykluczone, że wspominam je tak niemiło, ponieważ okrutnie obtarły mnie wtedy buty). Gdy tylko jedna dwudziesta Luwru i francuskie wino nad Sekwaną zostały zaliczone, śmiało ruszyliśmy na podbój krainy rumu, piratów i wielkich, owłosionych pająków. Zanim jednak przejdziemy dalej, czuję się w obowiązku poinformować Cię, Drogi Czytelniku, że notka ta może okazać się lekturą nad wyraz beznamiętną, gdyż żadnych niespodziewanych zwrotów akcji czy nieplanowanych przygód nie doświadczyliśmy. No, chyba że liczyć starcie Bartka z bezwzględną falą, którego rezultatem były zakrwawione plecy i pół godziny niekomunikatywności (co trochę mnie przestraszyło). Albo chorobę skóry. I udar słoneczny. Aha, i kilka razy się zgubiliśmy. Pomijając jednak te drobne zgrzyty, które w podróżniczej maszynerii zawsze się pojawią, było przecudownie spokojnie, wręcz nudno, czyli… zupełnie nie w naszym stylu (ale bardzo mi się ta odmiana podobała).
Gwadelupa nie jest najbardziej popularną wyspą wśród turystów udających się na Karaiby i może dzięki temu nie widać tutaj wielkich, stugwiazdkowych hoteli czy tabunów wycieczkowiczów oblegających stragany z tandetą. Szczerze mówiąc, gdy usłyszałam, jaki dokładnie jest cel naszej podróży, w mojej głowie skondensowały się jakieś mętne myśli z Matką Boską w roli głównej. Z takimi Bahamami, czy innymi Bermudami, to człowiek od razu wie na czym stoi, ale Gwadelupa…? Moje religijne skojarzenia były zupełnie nie na miejscu, ponieważ Matka Boska jest z Guadalupe, a na francuskiej Gwadelupie (fr. Guadeloupe) żadnych objawień zdaje się nie zrealizowała. Jak dotąd.
W skład Gwadelupy wchodzą dwie wyspy (Grande-Terre i Basse-Terre) i na dwa etapy podzieliliśmy naszą wycieczkę. Najpierw oddaliśmy się eksploracji większej, zachodniej Basse-Terre, która mimo że jest dużo ciekawsza, cieszy się mniejszym wzięciem, ponieważ to wschodnia wyspa zapewnia większy wybór plaż i barów serwujących rum (a w końcu po co się leci na Karaiby?). Piaszczystych plaż rzeczywiście na Basse-Terre jest mniej, ale też są piękne, a na dodatek – dość puste. Spotkać na nich można głównie bardzo zrelaksowanych (może czasem nawet za bardzo, jeśli wiecie, co mam na myśli) afroamerykańskich tubylców jedzących dobre rzeczy i słuchających muzyki lub tworzących ją. Muszę przyznać, że zazdrość zrodziła się w moim sercu, gdy tak ich obserwowałam, a po powrocie do zimnej Europy doszłam do wniosku, że jeśli w najbliższej przyszłości nie zamieszkam na Karaibach, moje życie straci sens. Rok z okładem minął, a ja nadal tkwię w Europie (i to gdzie! w Finlandii!), więc rokowania dotyczące mojej osoby są raczej marne.
Na Basse-Terre nocowaliśmy u pewnej starszej Francuzki, która wynajmowała dwa pokoje w swoim domu stojącym pośród pól uprawnych (niedaleko miejscowości Lamentin). Okolica może i nieciekawa, ale pokoje były dość tanie, ładne i – co ważne – klimatyzowane (te bez klimatyzacji nie miały szyb w oknach, a szkło między mną a wyimaginowym przeze mnie stadem ptaszników zamieszkujących gwadelupskie lasy to fajny bonus). Z naszym gospodarzem porozumiewaliśmy się głównie przy użyciu mowy ciała; nie mieliśmy za to żadnych problemów z dogadaniem się z parą z sąsiedniego pokoju… Byli to jednak jedyni Polacy, jakich spotkaliśmy na wyspach.
Bezludne, piaszczyste plaże, które znajdziecie na północnym wybrzeżu wyspy, to rzecz nad wyraz pożądana, ale górzysta Basse-Terre to przede wszystkim lasy tropikalne i wulkan La Soufrière. Szlaki przez dżunglę są wytyczone, mapy są dostępne, więc nie pozostaje nic innego, jak zagłębić się w ten wilgotny, duszny, ale niesamowicie zielony świat wielkich liści.
Na pierwszy cel wzięliśmy sobie wodospady Carbet – pierwszy z nich (czy właściwie drugi, jeśli wziąć pod uwagę bieg rzeki) jest łatwo dostępny, więc przyciąga wielu widzów w wieku przeróżnym. Żeby zobaczyć drugi wodospad trzeba się już trochę napracować – trasa jest dłuższa i dość wymagająca, a że do baru, ani na plażę nie prowadzi, większość turystów ma ją w nosie. Na pierwszym z bardziej stromych odcinków tego szlaku mój nieprzyzwyczajony do klimatu (i wysiłku?) organizm wyraził stanowcze niezadowolenie i musiałam chwilę odczekać, zanim doszedł do wniosku, że w powietrzu jednak jest wystarczająca ilość tlenu, żeby przeżyć. Gdy w końcu przestało mi się kręcić w głowie, ruszyliśmy dalej i już bez żadnych problemów dotarliśmy do Première Chute du Carbet. Wodospad okazał się być ładny i dość wysoki (125 metrów), jednak największe wrażenie wywarło na mnie samo przejście przez pełen życia gąszcz lasu tropikalnego – mieszanka strachu (pająki) i zachwytu to mocny drink emocjonalny. Za dnia jest tam stosunkowo cicho, po zachodzie słońca natomiast rozpoczyna się prawdziwy koncert – gdy po raz pierwszy znalazłam się nocą w pobliżu dżungli, myślałam, że gdzieś niedaleko włączyły się alarmy samochodowe! Trzeci, najniższy i najtrudniej dostępny (czego rezultatem na pewno są puste szlaki) wodospad Carbet sobie podarowaliśmy ze względów czasowych – bardzo tego żałuję, bo na pewno byłoby to kolejne niezapomniane doświadczenie. Zobaczyliśmy za to położony blisko drogi Wodospad Langusty (Crayfish’s Waterfall), u którego podnóża można się wykąpać.
Następnego dnia postanowiliśmy zdobyć najwyższy szczyt Gwadelupy, czyli aktywny wulkan La Grande Soufrière (po polsku chyba będzie to: Wielkie Ujście Siarki, szalenie oryginalna nazwa). Wulkan, jak to wulkan – śmierdząca dziura, ale widoki roztaczające się wokół były niczego sobie; podczas tej wędrówki zrobiłam zdjęcie, które możecie zobaczyć nad notką.
Jak wspomniałam, Basse-Terre to także fajne plaże, szczególnie te na północy – już pierwsza, na której przypadkiem wylądowaliśmy, okazała się miejscem, w którym mogłabym spędzić resztę wyjazdu (a była to malutka i niezbyt reprezentatywna Plage Manbiaf). Na dodatek niektóre z tych plaż upodobały sobie wielkie żółwie, więc można sobie z nimi poharcować w morzu! Mimo wszystko to Grande-Terre słynie z „lazurowego wybrzeża” i raf koralowych, więc po czterech dniach aktywnej eksploracji „zielonej wyspy”, ruszyliśmy w kierunku miejscowości Le Gosier, położonej na wschodniej części Gwadelupy, gdzie czekał na nas śmierdzący pokój z przepięknym widokiem na Ocean Atlantycki (ewentualnie Morze Karaibskie, nadal tego nie wiem).
Nasze oczekiwania zostały spełnione – każda plaża na Grande-Terre wyglądała jak wyjęta z widokówki – więc czas, który nam pozostał, postanowiliśmy spędzić jak rasowi niedzielni turyści – wylegiwaliśmy się na plażach, pływaliśmy w ciepłym morzu, oglądaliśmy rafy koralowe (pod wodą blisko brzegu można zobaczyć naprawdę niezwykłe obrazki, wystarczą tylko okularki) i okazjonalnie walczyliśmy ze znalezionymi kokosami przy użyciu scyzoryka. Vive la vie! Jeśli chodzi o „nienaturalne” atrakcje na Grande-Terre, to na pewno warto zobaczyć budowle (lub ich szczątki) w Le Moule (między innymi kościół z czasów kolonialnych) oraz wyjątkowy cmentarz w Morne-à-l’Eau.
Na koniec jeszcze uwaga z gatunku praktycznych – najlepszym środkiem transportu na Gwadelupie jest wypożyczony samochód, szczególnie jeśli interesuje Was coś więcej niż smażenie się na plaży. Co prawda dróg jest niewiele (na Basse-Terre właściwie tylko jedna, biegnąca wzdłuż wybrzeża), więc często w wioskach można trafić na korki, ale transport publiczny nie dociera do wielu ciekawych miejsc, a rozkłady jazdy chyba w ogóle nie istnieją. Samochód (w naszym wypadku raczej samochodzik) wypożyczyć można tuż obok lotniska w Pitu-Pitu, a ceny są przyzwoite.
Mam nadzieję, Drogi Czytelniku, że nie rozczarowała Cię ta pozbawiona akcji notka, opisująca jedne z najlepszych wakacji w moim życiu. Nie mogę nawet napisać, że natknęłam się na jakiegokolwiek pająka, chociaż nie jest mi z tego powodu specjalnie przykro. Jednak nie porzucaj nadzieje, za dwa tygodnie będę hasać po dżungli indyjskiej – może stamtąd przywiozę jakieś mrożące krew w żyłach historie? Oby nie… □
podgwiazdapolarna@gmail.com
Zachęcające fotografie i zabawny, pełen humoru opis! Uwielbiam tego typu relacje z podróży, które są lekkie i przystępne dla każdego. Zauważyłem/łam, że wspominałeś/wspominałaś również o wizycie na Martynice. Jeśli miałbyś/miałabyś wybierać między tymi dwoma destynacjami, która bardziej byś polecał/polecała? Pozdrawiam!
Cześć! W przypływie emocji – wczoraj! nabyliśmy bilety na Gwadelupe.. Nocleg przystępny cenowo jednak trudno znaleźć pomimo pierwszego wrażenia, że nie bd tak źle.. Czy jest jakaś szansa, że dokopiesz się do namiarów na Wasz nocleg w Basse-Terre? Rezerwowaliście prze booking, airbnb? Jakieś wskazówki dla Desperatki która zaczęła już rozważać rezygnację z biletów?:D
Cześć. 🙂 To był nasz nocleg: http://www.orchidee-kreyol.com/index.php?page=pages&system_page=restaurant&i=1. Może jak będziecie szukać po francusku, to będzie więcej do wyboru? Pozdrawiam! PS Nie rezygnujcie z biletów! 😉
Zachęcające zdjęcia, fajny, humorystyczny opis 🙂 Lubię takie opisy podróży, bez zadęcia, dla normalnego człowieka 🙂 Piszesz w jednym z komentarzy, że byłaś też na Martynice. Która destynację bardziej polecasz? Pozdrawiam.
Dziękuję! Ale pomóc nie mogę, bo na Martynice nie byłam, to nie był chyba mój komentarz. Gwadelupę w każdym razie polecam. 🙂 Na pytanie pewnie potrafi odpowiedzieć Catherine Sophie z bloga zyciepodpalmami.pl (zyciepodpalmami@gmail.com). 🙂
Pod tym najniższym wodospadem na rzece Carbet też można się kąpać.
Ja zaliczyłem wszystkie trzy wodospady, ale niestety nie widziałem po drodze ptaszników. Jestem na Karaibach już prawie miesiąc i ptasznika widziałem tylko raz (mam to na filmie).
Widzę, że mam jeszcze do odwiedzenia plaże na północy Basse-Terre. Na szczęście zostało mi jeszcze trochę czasu.
Cześć!
Świetne zdjęcia 🙂 Mam pytanie w jakim terminie byliście na Gwadelupie i czy było dużo deszczowych dni?
Hej. Byliśmy w marcu i nie padało dużo. Pozdrawiam. 🙂
Na Gwadelupie nie ma pająków ani żadnych innych jadowitych stworzeń. Wiem bo mieszkam tu od dawna – http://zyciepodpalmami.wordpress.com/
Ptasznik wielobarwny zazwyczaj się pojawia, gdy mowa o faunie gwadelupskiej. Jeśli źródła kłamią, to nic tylko się cieszyć! 🙂 Ale spacjalnie jadowity to on nie jest. http://pl.wikipedia.org/wiki/Ptasznik_wielobarwny
Byc moze wyginal jak wiele stworzen tu 🙁 Tak czy owak – mieszkacy nie potwierdzaja tych rewelacji, wiec naprawde jest tu bezpiecznie. Jeden z luksusøw zycia na tej wyspie – nic nie moze Ci tu zrobic krzwdy, mozesz obcowac z natura i cieszyc sie zyciem.
O ja cię, ale widoki 😀 W porównaniu do tego co mamy za oknem to istny raj jest!
Nic tylko pstryknąć i się tam przenieść 🙂 Ja to jakbym bez konsultacji zrobiła mojej drugiej połówce takie supprise, to najpierw bym nasłuchała się miliona jęków i stęków 😛 Zresztą przy planowanych wyjazdach nic lepiej nie jest 😉 Pozdrawiam serdecznie 🙂
Musi być naprawdę fajnie na tych Karaibach. Tyle razy mówię sobie, że odwiedzę takie miejsca i jak nie brakuje czasu to brakuje pieniędzy. Takie obrazki tylko mnie mobilizują do tego, by zacząć w końcu więcej oszczędzać i w końcu spełnić swój sen, o tym by odwiedzić w końcu jedno z takich pięknych miejsc. Serio aż się żyć zachciewa jak widzi się takie obrazki pozdrawiam.
Przepiękne widoki, świetne fotografie jak i cudowna pasja. Sam uwielbiam w weekendy wycieczki w góry i to te jak najbardziej wysokie. Nawet teraz wybieram się w tatry i mam nadzieję, że będzie przyjemnie jak zawsze
Matko, jakie widoki!! I swietnie napisane 🙂 To mowisz, ze anulowali tylko tym, ktorzy sie zglosili, ale wam nie?? Szczesciarze!
Fantastyczne zdjęcia i świetnie napisana relacja.
Nawet bez opowieści o pająkach mnie wcięgnęło!
Przyjemności w dalszych podróżach…
Dzięki za miłe słowa, to dużo dla mnie znaczy! 🙂
Fantastyczne te zdjecia z dzungli, ale ja chyba bym miedzy soba a ptasznikami chciala spory kawalek morza 😛
Nie jest łatwo natknąć się na ptasznika. Udało mi się zobaczyć tego pająka tylko raz (na Martynice). Jak spałem na dziko pod namiotem, to większym problemem były żaby, które wskakiwały do środka i np. w środku nocy budziły, spadając na głowę.