Pulau Langkawi (największa wyspa w archipelagu Langkawi) to niezłe plaże, ładna przyroda, salony masażu i tani alkohol. Czego chcieć więcej? Wyłączywszy entuzjastów sportów zimowych, chyba każdy znajdzie tu coś dla siebie. Azja o sobie przypomina poprzez porozrzucane tu i ówdzie śmieci, ale tragedii nie ma, nie ma także wielu turystów – przynajmniej w listopadzie. Żyć, nie umierać.
Ośrodek, w którym zarezerwowaliśmy pokój z łazienką, okazał się być miejscem zielonym, przyjemnym i… spolonizowanym. Uważać trzeba było jedynie na małpy, które co jakiś czas przeprowadzały zmasowane ataki na domki, robiąc przy tym mnóstwo hałasu i kradnąc wszystko, co mogło być jedzeniem – my tak straciliśmy orzechowy sos do kurczaka (i tak mi nie smakował). Impertynenckie makaki krabożerne to nie jedyni przedstawiciele naczelnych na wyspie, innym (o wiele milszym) gatunkiem jest langur czarny, który z białymi obwódkami wokół oczu wygląda bardzo uroczo. Na Langkawi nie brak na pewno także węży – już pierwszego dnia na plaży Pantai Tengah omal nie stratowałam Bogu ducha winnego pytona siatkowego, wygrzewającego się beztrosko nad brzegiem morza. Wąż pod nogami może odebrać człowiekowi pewność siebie, pytony jednak są raczej niegroźne. Chyba że mają dziesięć metrów (a pyton siatkowy podobno potrafi osiągać takie rozmiary) – takich radzę unikać. Przed innym wężem próbował ostrzec mnie pewien stary Hindus; z początku niezbyt efektywnie, byłam bowiem pewna, że krzyczy do mnie Snack, snack! („przekąska, przekąska”), co mnie zbiło z pantałyku, bo na sprzedawcę chipsów nie wyglądał. Szybko okazało się jednak, że chodzi mu o zielonego wężyka, sunącego spokojnie po drzewie, tuż obok którego stałam. Nie wiem, co to był za wąż – może żmija?
Deptanie dużych węży na liście moich ulubionych rozrywek nie znajduje się wysoko, ale tylko troszeczkę niżej od „zaliczania największych atrakcji turystycznych”. Żeby odbębnić te przykre rytuały jak najszybciej, już drugiego dnia niewczesnym rankiem, wsiedliśmy na skuter (mimo braku prawa jazdy…) i skierowaliśmy się w stronę góry Mat Cincang, na którą wjechać można kolejką linową. Tak, jak się obawialiśmy, atrakcja ta jest oblegana przez turystów (my na wjazd czekaliśmy ponad godzinę), a Orientalna Wioska (Oriental Village), z której wyrusza kolejka, to tandetne skupisko sklepów z pamiątkami. Co by jednak nie mówić, widoki podczas przejażdżki i z samego szczytu są przepiękne, warto zatem się przemęczyć. Na górze znajduje się także zawieszony na 700 metrach Podniebny Most (Sky Bridge).
Orientalną Wioskę dzieli tylko rzut kamieniem od wodospadu Telaga Tujuh (Seven Wells Waterfall) – miejsca, w którym według tubylców kąpią się wróżki. Wróżkom raczej nie przeszkadza dzielenie „basenów” z ludźmi, więc warto zabrać strój kąpielowy. Najwyraźniej nie przeszkadzają im także śmieci, bo tubylcy nie mają nic przeciwko zostawianiu ich tam, co jest niewyobrażalnie smutne. Żeby dostać się na górę wodospadu, należy pokonać 638 stopni, ale prawdziwi śmiałkowie nie muszą wcale na tym poprzestać – jeszcze wyżej zabierze Was bowiem kilometrowy szlak przez dżunglę. Z tropu nieco zbił mnie wielki, czarny pająk namalowany (zaraz obok skorpionów) na tablicy prezentującej ów szlak, ale postanowiłam potraktować go jako przejaw poczucia humoru twórcy. Pająków żadnych rzeczywiście nie było nam dane zobaczyć, ale wycieczka i tak nas rozczarowała – nie dość, że trasa była męcząca (momentami bardzo stroma), a na szczycie nie przywitał nas żaden ładny widok, to jeszcze w drodze powrotnej przemokliśmy do suchej nitki. Żeby spacer nie poszedł na marne, pozbieraliśmy trochę zostawionych przez innych turystów śmieci. Moja relacja pewnie nie brzmi specjalnie zachęcająco, jeśli jednak macie ochotę przejść się po prawdziwej dżungli i nie spotkać żywej duszy – polecam taką wyprawę.
Chyba wszystkie plaże na Langkawi są akceptowalne (chociaż nie liczcie na jakiekolwiek widoki pod wodą), ale najładniejszą bez dwóch zdań jest pięknie położona Tanjung Rhu, na którą trafiliśmy dnia trzeciego (zahaczając wcześniej o miejscowość Kuah, której główną atrakcją jest dwunastometrowy, nieco tandetny posąg orła – symbolu Langkawi). Drogi do Tanjung Rhu strzeże miły pan, którego obowiązki obejmują podtykanie turystom pod nos papieru do podpisu, będącego deklaracją dobrego zachowania. Rzeczywiście sama plaża jest dość czysta, czego jednak nie można powiedzieć o najbliższej okolicy (wydawać by się mogło, że zakaz śmiecenia dotyczy tylko turystów). Podczas kolejnej wizyty na Tanjung Rhu dwóch chłopców zabrało nas motorówką między pobliskie wysepki – niby fajnie, ale będąc na plaży, zobaczycie równie ładne obrazki, więc nie wiem, czy sens ze 150 ringgitami się rozstawać. Co prawda przy jednej z tych wysepek mogliśmy pokarmić kolorowe rybki (z czego nie skorzystaliśmy) i ponurkować, ale niewiele pod tą wodą było widać (po części pewnie przez brak słońca).
Wracając z Tanjung Rhu, natknęliśmy się na zachęcający drogowskaz prowadzący na szczyt najwyższego wzniesienia Langkawi – Gunung Raya – i zupełnie lekceważąc zakazy pani z wypożyczalni skuterów, śmiało ruszyliśmy wskazaną trasą. Bardzo szybko okazało się jednak, że pomysł nie był to najmądrzejszy, co bynajmniej nie miało związku z naszym pojazdem (droga jest dobra, skuter spokojnie sobie poradzi), tylko z aurą. Gdy w końcu dotarliśmy do celu, byłam przemoczona i przemarznięta do szpiku kości. Całą drogę padało i wiało, a wyższe partie wzniesienia były opatulone chmurami, które komfortu jazdy raczej nie poprawiają. Na szczycie Gunung Raya znajduje się wieża widokowa, restauracja i coś, co wygląda jak opuszczony hotel – obsługa tego przybytku przywitała nas pełnymi politowania spojrzeniami, biletu na wieżę nawet nie proponując, bo widoczność była nieszczególna. Jedyną pociechę stanowiła restauracja i ciepły, wcale niezły ramen (zupa z makaronem i innymi rzeczami). Widok ze szczytu prezentował tak:
Pierwsze podejście do Gunung Raya skończyło się zatem porażką, nie było nam dane jednak na tym poprzestać. Następnego dnia bowiem znowu znaleźliśmy się na szczycie, a zarządził tym przypadek. Jak można przypadkiem wejść na 900 metrów, zapytacie? Otóż wcale nie tak trudno, wystarczy znaleźć w lesie tajemnicze, prowadzące w kierunku nieznanym schody.
W okolicach tysięcznego stopnia żałowałam po stokroć podjęcia się wspinaczki i przeklinałam swoją ciekawość, a podczas całej wędrówki zawracać chciałam chyba z milion razy. Mimo to pięłam się niestrudzenie w górę – zaciskając zęby i co jakiś czas odrywając od siebie pijawki – bo na mięczaka wyjść nie chciałam. Stopni pokonać musieliśmy 4287 i w pewnym momencie zaczęliśmy się już domyślać, co zobaczymy u kresu wędrówki. Gdy w końcu pojawiliśmy się na szczycie góry (brudni, spoceni, a ja dodatkowo okrwawiona, bo nie miałam czym zatamować obfitego, „popijawkowego” krwawienia), dziewczyny z restauracji spojrzały na nas tym razem z głębokim niedowierzaniem. Niewzruszeni kupiliśmy Coca-Colę i bilety na wieżę widokową.
Langkawi opuściliśmy kolejnego dnia, ledwo trzymając się na nogach (zejście z Gunung Raya okazało się niewiele mniej męczące, niż droga w górę). Z żalem żegnaliśmy tę trochę zaśmieconą, a mimo to idylliczną malezyjską wyspę, na której nikt się nie spieszy, a natura ma się całkiem dobrze. Jeśli macie ochotę odpocząć, ale przy okazji nie umrzeć z nudów – Langkawi to dobry wybór.
Informacje praktyczne:
- Wyspa Langkawi: Największa w archipelagu Langkawi składającym się z około 100 wysepek (kilka odsłania się tylko w czasie odpływu) i jedna z dwóch zamieszkałych przez ludzi. Cała wyspa objęta jest strefą bezcłową. Na Langkawi dostać się można samolotem (bezpośrednio z Penang, Singapuru, Kuala Lumpur and Kota Bharu) lub promem.
- Kiedy lecieć? Sezon zaczyna się pod koniec października, chociaż większość turystów preferuje okres od stycznia do marca, bo wtedy nie pada prawie w ogóle. Wrzesień i październik to najbardziej deszczowe miesiące, pamiętajcie jednak, że te deszcze ograniczone są zazwyczaj do jakichś dwóch godzin dziennie (pada zazwyczaj popołudniu lub wieczorem). My na Langkawi byliśmy w listopadzie – dwa razy zmokliśmy, ale turystów było niewiele. Myślę, że podobnie będzie w okresie od kwietnia do sierpnia, wtedy też jest taniej (warto jednak zwrócić uwagę na to, kiedy w danym roku przypada Ramadan – w czasie tego święta nie wszystko jest otwarte).
- Nocleg: My nocowaliśmy w Tstar Cottage – niedrogim, fajnym miejscu. Domki były czyste, łazienki ładne, żadnego robactwa nie zaobserwowałam. Minusem może być słaba dźwiękoszczelność pokojów. Pewnie dlatego nie można się tam zatrzymywać z małymi dziećmi. Brak ciepłej wody. Wypożyczają skutery, organizują wycieczki. Langkawi oferuje szeroki wybór domów wczasowych i hoteli, myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie.
- Transport: Na wyspie łatwo wypożyczyć skuter. Prawo jazdy pożądane (w naszym wypadku wystarczyło zdjęcie dokumentu na telefonie, chociaż nie wiem, co na to policja), aczkolwiek nie musi być międzynarodowe. Samochody także można wypożyczać. Transport publiczny nie istnieje. Obowiązuje ruch lewostronny.
- Ceny: Taksówka z lotniska do Pantai Tengah kosztowała nas około 20 ringgitów (najpierw przejazd zgłasza się pani w okienku na lotnisku, więc cena ustalona jest z góry). Skuter – około 30 ringgitów za dobę. W lepszych restauracjach za obiad zapłacicie około 50 ringgitów; w gorszych – 20; kieliszek wina – około 15. Ogólnie rzecz biorąc, ceny podobne są do polskich.
- Uwaga! Nie dokarmiajcie na wycieczkach orłów, to im szkodzi! Darujcie sobie także farmę krokodyli – ja nie byłam, ale niezliczona ilość osób twierdzi, że spodoba się tam tylko sadystom (zwierzęta są trzymane w złych warunkach, część z nich jest chora i zdeformowana, nie wspominając o wyrobach z krokodylej skóry, które można na farmie nabyć…). □
Inne ciekawe miejsca w Malezji:
10 powodów, dla których warto odwiedzić Tioman
Herbacianego przestwór oceanu – weekend w Cameron Highlands
A we wpisach Gdzie na weekend z Singapuru? możecie przeczytać o takich miejscach jak wyspy Perhantian, Penang, Park Narodowy Bako, Park Narodowy Endau-Rompin czy wyspa Sipadan.
Uwielbiam Azję, niestety w Malezji jeszcze nie byłem. Ale widzę, że koniecznie trzeba będzie się wybrać. Świetny opis 🙂 Pozdrawiam!