Nasz komitet powitalny w indonezyjskiej wiosce Selo składał się zimnego wiatru, przelotnego opadu i smutnej perspektywy wielogodzinnej wspinaczki w ciemnościach. Dochodziła godzina pierwsza w nocy, a ja byłam wykończona. Znaczący deficyt snu i szaleńcze tempo ostatnich dni zaczęły zbierać swoje żniwo, a droga z Yogyakarty do Selo, gdzie rozpoczyna się szlak na wulkan Merapi, mojej kondycji bynajmniej nie poprawiła. Wąska, stroma i momentami bardzo wyboista trasa, pokonywana na skuterze w towarzystwie wielkich ciężarówek sprawiła, że moje mięśnie zaczęły się buntować, zanim jeszcze rozpoczęłam jakąkolwiek wędrówkę. Kto by pomyślał, że będę tak przeraźliwie tęsknić za tym zagrzybionym, skąpanym w oparach stęchlizny hotelowym pokojem w Jogji, gdzie zostało nasze niewygodne łóżko z niedopraną pościelą, którą zdesperowany mózg zdradziecko przerobił w mojej głowie na nieskazitelne atłasy.
Nie po to jednak tłukłam się 50 kilometrów po nocy, żeby sterczeć w deszczu na opuszczonym parkingu i marzyć o zaplamionej kołdrze. W planach natomiast miałam podziwianie wschodu słońca z wysokości trzech tysięcy metrów. Wygrzebałam z plecaka lampkę rowerową i ziewając po raz setny w ciągu ostatniej minuty, podążyłam za Bartkiem wybetonowanym szlakiem prowadzącym między tytoniowymi poletkami. Uprawy wkrótce zostały zastąpione przez drzewa, a chodnik zamienił się nierówną ścieżkę, która po pewnym czasie przeobraziła się w dość strome podejście. Trasa była wymagająca, nie nazwałabym jej jednak ciężką; zresztą skupieni na niewielkich oświetlonych skrawkach podłoża, nie myśleliśmy za wiele, tylko parliśmy przed siebie. Poza kilkoma Francuzami i Australijczykami, którzy nas w pewnym momencie wyprzedzili (my się nigdy nie spieszymy), napastliwym indonezyjskim przewodnikiem i dwoma przystankami na jedzenie, nic naszej wędrówki z Selo do Pasar Bubrah (kawałek płaskiego na wysokości około 2700 m n.p.m.) nie zakłóciło. Wspomniany przewodnik nie był naszym przewodnikiem (my takowego nie posiadaliśmy), był za to członkiem nielegalnej „wulkanicznej mafii” pobierającej opłaty za możliwość wejścia na szlak (więcej w informacjach praktycznych na końcu wpisu). Uiszczenia haraczu bynajmniej nie unikaliśmy – po prostu do tej pory nie mieliśmy komu go zapłacić – jednak rozdrażniona atakiem, odburknęłam tylko, że nie mam najmniejszego zamiaru dawać pieniędzy nieznajomemu facetowi, który na mnie napada w nocy w środku lasu. Zapłacę rano przy wejściu na szlak i koniec.
Do pozbawionego drzew Pasar Bubrah dotarliśmy przed godziną czwartą, nie dane zatem było nam jeszcze podziwiać księżycowego krajobrazu tego miejsca, ani złowieszczo górującego nad nami szczytu Merapi. Trochę zdezorientowani, założyliśmy na siebie wszystkie możliwie warstwy i skuleni pod jakąś kupą kamieni, która w naszej wyobraźni chroniła nas od wiatru, popijaliśmy drożdżówki wodą, roztrząsając newralgiczne dla całej eskapady kwestie. Gdzie właściwie jest wschód? Czy powinniśmy iść dalej, czy może lepiej poczekać? W końcu na górze będzie jeszcze zimniej, a do pierwszego brzasku daleko. Gdybyśmy przygotowali się lepiej, wiedzielibyśmy, że nie ma wiele czasu do stracenia, bo końcówka szlaku jest bardzo ciężka. Powinniśmy byli wziąć przykład z Francuzów, którzy wysoko nad nami, dzierżąc w dłoniach latarki, walczyli ze stokiem, przywodząc mi na myśl olbrzymią fluorescencyjną amebę, badającą teren swoimi nibynóżkami. Na szczęście nasza ignorancja przegrała dość szybko walkę z niską temperaturą – żeby nie zmarznąć na kość, wyruszyliśmy dalej, podążając tym samym za trzyosobową grupą Indonezyjczyków i popełniając kolejny błąd…
Nierówna, kamienista ścieżka szybko zamieniła się w koszmar. Bardzo stroma, pokryta popiołem trasa każdy mój krok podciągała do rangi życiowego osiągnięcia. Trudno mówić zresztą o krokach, gdy człowiek się czołga. Pół metra do góry, jeden w dół… Miałki popiół był uciążliwy, a „skały” z popiołu zdradzieckie – rozpadały się w najmniej oczekiwanych momentach, co nie tylko było frustrujące, ale też bardzo niebezpieczne (szczególnie dla osób idących z tyłu).
I w takich właśnie okolicznościach przywitaliśmy wschód słońca…
Po małym zamieszaniu spowodowanym brakiem miejsca na karcie aparatu – co okazało się być nie lada zagwozdką, bo kolejna karta znajdowała się jakieś trzy metry wyżej (u Bartka) – znalazłam stosunkowo bezpieczne miejsce i dałam się pochłonąć spektaklowi. Wydawać by się mogło, że słońce nad chmurami w tych czasach to widok tuzinkowy – w końcu kto kiedyś nie leciał samolotem? Mnie jednak rozpościerająca się przede mną sceneria zachwyciła. Zafascynowana wpatrywałam się w ocean chmur, które sunęły powoli pod pomarańczowym niebem, przybierając fantastyczne kształty i przenosząc mnie w daleki, baśniowy świat. Zapomniałam o popiele w butach, zmęczeniu i senności, a wiatr, który wcześniej uprzykrzał mi życie, teraz uprzejmie przypominał, że tym razem nie ogranicza mnie szyba w oknie samolotu.
Gdy już nasyciłam się widokami, szybko i boleśnie powróciłam do rzeczywistości.
W końcu mogłam zobaczyć to, co mnie otacza, w konsekwencji czego przykleiłam się do pobliskiego kamienia, oznajmiając Bartkowi, że mam zamiar w tym miejscu zostać już na zawsze. Z trójki Indonezyjczyków ostał się tylko jeden, dwoje wymiękło gdzieś po drodze. Przełamując pierwszą falę paraliżującej niepewności, ruszyłam do przodu, tylko po to, żeby zjechać metr w dół i wywołać kamienną mikro-lawinę. Nie mogłam się jednak poddać, zbyt blisko byłam celu. Nie patrz w dół – powiedziałam na głos i podjęłam kolejną próbę podpełznięcia do góry. Po kilku metrach tej mordęgi skonstatowałam, że w końcu znalazłam się na czymś przypominającym szlak i resztę trasy prowadzącej do krateru pokonałam już bez większych problemów, głównie w pozycji wyprostowanej.
Co ciekawe i trochę przerażające, nie jest wcale trudno wpaść do krateru Merapi. Co więcej – były takie przypadki. Kilka lat temu na przykład zdarzyło się to indonezyjskiemu studentowi, który stracił równowagę, pozując do zdjęć. Nie wiem, czy jego ciało odnaleziono. Zbliżając się do krateru, nie zobaczycie żadnych znaków ostrzegawczych czy barierek – śmierdząca przepaść pojawia się niespodziewanie (w miejscu tym siedzi Bartek na zdjęciu poniżej), należy zatem mieć się na baczności, szczególnie po ciemku. Krater robi duże wrażenie, bo jest wielki i dymiący (zazwyczaj). Co prawda bulgoczącej lawy nie widać, ale miłośnicy kraterów powinni być kontenci.
Bardziej jednak niż krater, zaskoczył mnie fakt, że z Pasar Bubrah na szczyt prowadzą dwa szlaki. Błąd, o którym wspomniałam wcześniej (przy okazji podążania za Indonezyjczykami) polegał na tym, że nieświadomie wybraliśmy trudniejszą, zachodnią trasę. Wschodnia, którą zeszliśmy, to też nie bułka z masłem, ale bardziej niż niebezpieczna, jest uciążliwa. Droga powrotna na parking nie obfitowała w przygody; obejmowała głównie podziwianie widoków, sesje zdjęciowe z Indonezyjczykami, którzy w końcu zidentyfikowali nas jako „białasów”, oraz (w moim wypadku) nabawianie się poparzeń słonecznych i zbieranie śmieci.
Trasę, którą pokonaliśmy w nocy, w dzień poznawaliśmy od nowa. Tym razem jednak zamiast skupiać się na tym, co mamy pod nogami, upajaliśmy się otaczającą nas scenerią – przed sobą mieliśmy majestatyczną Gunung Merbabu (zdjęcie powyżej), na zachodzie dostrzec mogliśmy aktywne wulkany Sundoro i Sumbing, po stronie wschodniej natomiast przez chmury przebijał się wulkan Lawu (także aktywny), przypominając wyspę pośrodku oceanu.
Gdy w końcu około godziny jedenastej udało nam się dowlec do Nowego Selo, byliśmy ledwo żywi. Nie spaliśmy od prawie 30 godzin i bolało nas chyba wszystko, poczynając od stóp, a kończąc na spalonych nosach. Nie byliśmy zatem trudnym łupem dla indonezyjskich przewodników – czy raczej wyłudzaczy – którzy rzucili się na nas, gdy tylko pojawiliśmy się na parkingu. Bez słowa oddaliśmy im 300 tysięcy rupii, wdrapaliśmy się na skuter i totalnie wyczerpani wyruszyliśmy w stronę Jogji. Dziesięć minut później przebiliśmy oponę.
I tak było warto.
Informacje praktyczne:
Sprawy ogólne. Gunung Merapi (czyli Góra Ognia) jest najbardziej aktywnym wulkanem w Indonezji i jednym z najbardziej aktywnych na świecie. Dym wydobywa się z niego niemal nieustannie. Wysokość wulkanu to 2911 – 2930 m n.p.m. (w zależności od źródła). Na szczyt prowadzą dwa szlaki, z tym że południowy (z Kinahrejo) uznano za zbyt niebezpieczny i zamknięto. Jeśli chodzi o szlak północny (z Selo, ten, którym szliśmy), to jego pierwsza część (prowadząca przez las) jest dość wymagająca, ale jeśli jest sucho, nie jest specjalnie trudna. Myślę, że każdy, kto chodził kiedyś po górach da sobie radę. Nie wiem dokładnie, jak sytuacja wygląda, gdy jest mokro, ale na pewno jest ciężej, bo robi się ślisko. Druga część północnej trasy (Pasar Bubrah – krater) to już inna bajka. Przede wszystkim od kwietnia 2016 jest oficjalnie nieczynna (została uznana za zbyt niebezpieczną). Nikt sobie z tego za wiele nie robi, ani turyści, ani przewodnicy, więc idźcie śmiało, ale bądźcie ostrożni – bez powodów jej nie zamknięto. Dotarcie na szczyt zajmuje około 4 godziny (3 – 5 w zależności od Waszej kondycji), zejście nieco mniej.
Dojazd. Selo od Yogyakarty dzieli 50 kilometrów. Pod koniec droga jest stroma i momentami bardzo złej jakości, ale da się ją pokonać na skuterze. Początek szlaku znajduje się w tzw. New Selo (w Selo musicie skręcić w prawo i jechać pod górę). Przyda się mapa. Zawsze też możecie wziąć taksówkę z Jogji (w dwie strony z czekaniem zapłacicie pewnie ponad milion rupii) lub wykupić wycieczkę.
Opłaty. Indonezyjczycy każdą okazję do zarobku skwapliwie wykorzystują, więc jeśli zdecydujecie się iść na własną rękę (tak, jak my), to za wejście na wulkan musicie zapłacić podejrzanym panom i to nie mało, bo 150 tysięcy rupii w dzień roboczy, a weekend aż 225 tysięcy. Nie sądzę, żeby kłótnie mogły przynieść jakiś efekt, chyba że bardzo nieprzyjemny (podobno dochodziło do rękoczynów). Jeśli wykupicie wycieczkę, to opłata zazwyczaj jest już wliczona w cenę wycieczki, która to cena wynosi około 450 tysięcy rupii za osobę i poza wejściem do parku obejmuje transport, przewodnika i śniadanie. Oczywiście wszystko należy potwierdzić w biurze podróży. Biur w centrum Jogji jest sporo, ale uważajcie, żebyście się nie nacięli – jeśli nie macie poleconego, lepiej zweryfikujcie ceny z internetem lub innymi biurami zanim cokolwiek kupicie.
Czy potrzebny jest przewodnik? Moim zdaniem – nie. Podkreślam jednak – to jest moje zdanie, zanim podejmiecie decyzję przeczytajcie ten tekst do końca i przemyślcie sprawę. Szlak jest wydeptany, wyraźny; nawet jeśli pojawiają się jakieś rozgałęzienia, to najprawdopodobniej jest to cały czas ta sama trasa. Idąc, nie mieliśmy żadnych wątpliwości. Szlak zaczyna się po lewej stronie napisu „New Selo” (gdy stoimy do niego przodem), na początku będziecie szli chodnikiem. Zwróćcie też uwagę, gdzie idziecie, gdy wyruszycie z Pasar Bubrah na szczyt. Nie powtarzajcie naszego błędu i idźcie lewą stroną (zielona strzałka na zdjęciu poniżej), jest dużo łatwiejsza (co nie znaczy, że łatwa). Droga, którą my szliśmy, to był dla mnie prawdziwy hardcore, ale może jestem mięczakiem.
Kiedy iść? Jeśli chodzi o porę roku, to na pewno lepiej unikać deszczowej (późny październik – wczesny kwiecień). Niezależnie od pory roku warto przed wyjściem zapoznać się z prognozami. Połączenie deszczu, wiatru, dość niskiej temperatury w wyższych partiach i śliskiego podłoża to żadna przyjemność, a na dodatek chmury na szczycie mogą Wam zasłonić widoki. Jeśli macie ochotę ze szczytu obejrzeć wschód słońca, to powinniście znaleźć się na nim (na szczycie, nie słońcu) około godziny 5:30 rano. Zazwyczaj ludzie wyruszają z Selo o 1 w nocy. Istnieje też opcja noclegu pod namiotem na wulkanie, która jest dość popularna, ale chyba bardziej wśród Indonezyjczyków, niż „obcych” turystów. Wchodzenie w dzień też może być fajne, tyle że słońce może Wam się dać we znaki.
Przygotowanie. W nocy jest chłodno, a podczas postojów (szczególnie w wyższych partiach) robi się naprawdę zimno, więc kurtka i czapka się przydadzą. Warto sprawdzić przed wyjściem pogodę. Polecam zabrać buty trekingowe. Adidasy też dadzą radę, ale komfort wspinaczki (szczególnie jej ostatniej części) na pewno będzie dużo mniejszy. Indonezyjczycy często wybierają opcję sandały i skarpety, ale odradzam. Japonki odpadają. Jeśli idziecie w nocy, latarka rzecz jasna jest niezbędna. Czołowa będzie najwygodniejsza – ja miałam normalną i nie było tak źle, ale czasem rąk brakowało. Jeśli zdecydujecie się iść w dzień, pamiętajcie o czymś, co ochroni Was przed słońcem! Niezależnie od pory dnia, zabierzcie dużo wody i jedzenie.
Niebezpieczeństwa. Merapi jest jednym z najbardziej niebezpiecznych wulkanów na świecie, więc zanim wyruszycie na jego podbój, warto się upewnić, czy przypadkiem nie zaczął się budzić. Na pewno dowiecie się tego od lokalnych przewodników lub w jednym z licznych biur w podróży w Jogji. Możecie także zajrzeć na tę stronę: volcano.si.edu. Jeśli chodzi o inne niebezpieczeństwa, to jak już wspomniałam wcześniej – uważajcie na końcu szlaku, który w pewnym momencie niespodziewanie zamienia się w krater. Bądźcie ostrożni, szczególnie po ciemku.
Ostatnia uwaga. Nie śmiećcie na szlaku.
Wulkan Merapi Wulkan Merapi Wulkan Merapi Wulkan Merapi Wulkan Merapi Wulkan Merapi Wulkan Merapi
Ależ przygoda – nic tylko pozazdrościć!. Czekam na następne wpisy. Zdjęcia cudo!
Uwielbiam takie zdjęcia. Czuję się jakby poza światem, daleko od problemów. Tylko ja i przyroda. Czuję się tak, jak wtedy, gdy pokonuję na wielkim zmęczeniu kolejny kilometr…
Magiczne zdjęcia, bajkowa opowieść… Chcielibyśmy się tam choć na chwilę przenieść. Teraz, już, natychmiast! 🙂
Niesamowite zdjęcia! Podziwiam za odwagę, chyba nigdy bym się nie odważyła na taką wyprawę, chociaż z pewnością warto! 🙂