Mój związek z Finlandią był trudny. Zaczął się miło, wiele lat temu, ale gdy zauroczenie minęło, wszystko zaczęło się komplikować; jak to w życiu bywa. Lubiłam Finlandię za spokój, przestrzeń i obojętność, ale jednocześnie mnie frustrowała. Szczególnie pod koniec, gdy zamiast pracy próbowała mi wciskać marne zasiłki. Taki układ mnie nie interesował. Sytuacji nie poprawiała smutna, fińska pogoda, która niekiedy ostro dawała mi się we znaki (również strasznymi alergiami, nawet zimą). W pewnym momencie dotarło do mnie, że ten irytujący impas nic dobrego nie przyniesie, co najwyżej wpędzi mnie depresję. Impas, bo prawdę mówiąc, nie żyło mi się w Finlandii źle i nie musiałam wyjeżdżać. Mogłam dalej próbować układać tam sobie życie. Tyle że straciłam nadzieję – jej miejsce zajęła permanentna frustracja. If you want to make God laugh, tell him about your plans.* Jednym z nielicznych pozytywnych rezultatów tamtej ponurej sytuacji jest ów blog – najwidoczniej pokłady wątpliwej jakości kreatywności, o których istnieniu nawet nie wiedziałam, przy braku ciekawego zajęcia musiały znaleźć ujście.
Wtedy zupełnie nieoczekiwanie na scenę wkroczył Singapur. Słoneczny, egzotyczny Singapur, który bezkrytycznie i bez wahania wziął mnie w swoje ramiona. Wymagał ode mnie jedynie gotowości do rzucenia wszystkiego i wejścia na pokład samolotu. Bilet opłacony, w jedną stronę. Bartka też mogę zabrać, jemu Singapur również da pracę. Zupełnie nie spodziewałam się takiego zwrotu akcji i na pewno nie byłam na niego gotowa. O Singapurze nie wiedziałam nic, poza tym, że znajduje się tam duży port. Doskonale jednak zdawałam sobie sprawę, że niewykorzystanej szansy przeżycia nowej przygody będę żałować po stokroć. Sprzedaliśmy zatem nasz skromny, pochodzący z Ikei, fiński dobytek, żeby kilka tygodni później nabyć podobny zestaw, tyle że w Ikei “singapurskiej”.
Często zadajecie mi pytania dotyczące szukania pracy w Singapurze, a ja uraczyć Was mogę jedynie rozczarowaniem, gdyż nic sensownego nie potrafię powiedzieć. Prawda jest taka, że znalazłam się tutaj przez przypadek. Wysłałam do Singapuru tylko jedną nieprzemyślaną aplikację na ofertę, która wyskoczyła mi gdzieś tam w czeluściach internetu. Ot tak, dla zabawy, bo raczej nie brałam opcji przeprowadzki do Azji na poważnie. Gdy dostałam odpowiedź, sprawdziłam na mapie, gdzie dokładnie leży Singapur i na czym właściwie miałaby polegać moja praca. Chyba zgodzicie się, że trudno nazwać to “bogatym doświadczeniem w szukaniu pracy”. Na szczęście nie trafiłam źle i moja praca na uniwersytecie Nanyang będzie jedną z niewielu rzeczy, z którymi niechętnie się rozstanę, gdy przyjdzie mi zakończyć przygodę z Singapurem.
O swoich pierwszych wrażeniach w Mieście Lwa też nie potrafię wiele powiedzieć. Byłam chyba zbyt przejęta i zestresowana, żeby wyrobić sobie jakąś wstępną opinię o Singapurze, a bardziej niż widoki, interesowała mnie nowa praca i związani z nią ludzie. Od samego początku Singapur mnie nieco przytłaczał, ale kładłam to na karb mojego zagubienia w nowej rzeczywistości, tym bardziej, że w niczym nie przypominała ona zimnego, fińskiego bezludzia. Mimo że lubię zmiany, to zazwyczaj potrzebuję czasu, żeby się do nowości dostosować. Po ponad dwóch i pół roku życia w Singapurze, z przykrością stwierdzam, że do niektórych zmian jednak dostosować się nie potrafię. Co gorsza, im dłużej tu mieszkam, tym bardziej desperacko chcę się stąd wydostać. Ale zanim rozkręcę się z tym narzekaniem, proszę osoby nie mające punktu odniesienia (znaczy nie znające Singapuru) o podchodzenie do moich subiektywnych wynurzeń nie tyle z przymrużeniem oka, co z dystansem. Singapur to nowoczesne, bezpieczne i bogate państwo, lądujące na najlepszych pozycjach w różnorakich rankingach (może poza tymi o wolności słowa, he, he); przez niektórych naszych rodaków wręcz deifikowane. Żyje się tu łatwo, standard życia jest wysoki, a pogoda fajna, jeśli ktoś lubi niekończące się gorące lato (ja lubię). Zanim więc złapiecie się za głowę, że jak to tak, że chyba mi od dobrobytu w głowie poprzestawiało, podkreślam i proszę o uwagę – ten wpis nie jest o tym, że w Singapurze mieszkać nie warto, albo że mieszka się tu źle. Ten wpis jest o mnie i o tym, dlaczego ja nie czuję się tutaj dobrze. Singapur ma milion zalet, o których jeszcze napomknę. Co więcej, w żadnej mierze nie żałuję, że przyszło mi tu spędzić część mojego życia, wręcz przeciwnie – to wyjątkowe i absorbujące doświadczenie. Tyle że… mogłoby się już skończyć.
Dlaczego nie podoba mi się w Singapurze? Powodów jest kilka i o niejednym z nich już na blogu wspominałam. Po pierwsze, nie lubię wielkich miast lub nie lubię wielkich miast azjatyckich – moja niepewność wynika z tego, że ową idiosynkrazję odkryłam dopiero tutaj. Niby jest ciekawie, niby coś się dzieje, ale gdy pomyślę o tych tłumach przewalających się przez stacje metra i centra handlowe, o kolejkach do restauracji i hałaśliwych “foodcourtach”, o kluczeniu między Azjatami, którzy snują się bez sensu, gapiąc w ekrany telefonów i nierzadko zachodząc ci drogę, mam ochotę zaszyć się w domu do końca życia. Duża ilość ludzi w jednym miejscu zawsze budziła we mnie umiarkowaną niechęć, ale po przyjeździe do Singapuru ta niechęć zaczęła się powoli przeistaczać w fobię. Człowiek chciałby się wyrwać z tego kotła chociaż na chwilę, odpocząć od ludzi, pracy i codzienności, ale – i to jest drugi powód mojej awersji – nie jest to takie proste, jakby się mogło wydawać. Jasne, z Singapuru wylatują setki samolotów każdego dnia (co jest ogromnym plusem tego miejsca), a bilety nie muszą być wcale drogie, ale każdy taki “wypad za miasto” wiąże się zazwyczaj z czasochłonnym planowaniem oraz – co często jest dla mnie nie do przeskoczenia – przymusem wzięcia urlopu, przynajmniej jednego czy dwóch dni. Jeśli chodzi o drogę lądową, do dyspozycji mamy tylko Malezję, ale ta opcja także ma wady, szczególnie gdy nie mamy swojego środka transportu, a prawdopodobnie nie mamy. Jeśli zatem cenicie sobie spokój, ciszę i przestrzeń, a miast ludzi, wolicie oglądać dziką przyrodę – w Singapurze zapewne nie będziecie czuć się “jak w domu”. I kilka ładnych parków czy Pulau Ubin sprawy nie załatwią (o Bintanie nawet nie wspominam). Mojego trzeciego powodu niechęci do Singapuru zapewne większość z Was nie zrozumie, ale Ci nieliczni wtajemniczeni nieszczęśnicy będą cierpieć razem ze mną. Jeśli odgłosy mlaskania czy siorbania potrafią wytrącić Was z równowagi, dobrze Wam radzę – omijajcie tę część świata szerokim łukiem. Azjaci nie mają żadnych limitów; wciąganie przez nich nudli potrafi zagłuszyć głośną rozmowę. Odgłosy jedzenia jednak nie są dla mnie w tym wszystkim najgorsze. Najgorsze jest to, że wynalazek, jakim jest chustka do nosa, nie cieszy się tutaj dużą popularnością, a że co trzecia osoba ma katar, nierzadko jesteśmy skazani na niekończącą się symfonię pociągania nosem, na przykład podczas dojazdu do pracy czy – o, rozpaczy – w naszym biurze. Jeszcze żeby to pociąganie noskiem było nieśmiałe i wysublimowane – a gdzież tam… Mimo że nie przepadam za słuchaniem muzyki na słuchawkach, tutaj mam je zawsze w pogotowiu, a na dłuższe dystanse zabieram ze sobą także zatyczki do uszu. Przed przyjazdem do Singapuru nigdy nie użyłam zatyczek, nie licząc miejsc, w których było to wskazane; typu maszynownia w elektrowni. Krótko mówiąc, Singapur to piekło dla mizofoników (a jeśli ktoś uważa mizofonię za kaprys, a nie chorobę, jest ignorantem).
Jest jeszcze kilka innych powodów, dla których “nie lubię Singapuru”, ale nie są one dla mnie uciążliwe; na pewno nie tak jak te, które już wymieniłam. Wśród tych mini-minusików są na przykład zbyt rozbudowana biurokracja (przynajmniej u mnie w pracy) czy jedzenie. Pracując w państwowej firmie w Polsce, często zastanawiałam się na czym ten świat stoi, ale tutaj na uniwersytecie wcale nie jest lepiej, a bywa że i gorzej. Czasem żeby coś załatwić, trzeba przejść rozpaczliwą drogę przez mękę, a bieganie z jakimiś świstkami potwierdzającymi internetowe działania jest normą (w tym, zdawać by się mogło, nowoczesnym Singapurze…). Krótko mówiąc, dużo czasu traci się na bzdury. Jedzenie to pewnie kontrowersyjny punkt, biorąc pod uwagę, że zazwyczaj wymieniane jest jako singapurska zaleta. Prawdą jest, że mamy tutaj kulinarny przekrój przez całą Azję i można dobrze zjeść. Nie przepadam za azjatycką kuchnią (szczególnie chińską), ale jest kilka miejsc i potraw, które lubię. Niestety na co dzień skazana jestem na jedzenie, które dzielę na zjadliwe i nie do przyjęcia, z przewagą tego drugiego. Jasne, zawsze można coś wyprodukować w kuchni samemu, ale po dwunastogodzinnym dniu pracy moje kulinarne ambicje ograniczają się zazwyczaj zagotowania wody na herbatę. Koleją małą wadą Singapuru mogą być straszliwe koszta kupna i posiadania auta. Nie przeszkadza mi to jednak tak bardzo, bo mimo że byłam przyzwyczajona do poruszania się własnym samochodem, to transport publiczny tutaj funkcjonuje dobrze, nie wspominając o tworach typu Uber. Poza tym dzięki tym limitom miasto nie jest jednym wielkim korkiem. Zresztą w kontekście mojej niechęci do Miasta Lwa brak samochodu, kafkowska biurokracja czy tęsknota za dobrym, europejskim jedzeniem to tylko krople w cebrze plusów Singapuru i to zdecydowanie nie są ogniska krystalizacji mojego planu ucieczki.
Dla równowagi i ponownego podkreślenia, że powyższy tekst jest o mnie i moich wrażeniach, i że w żadnej mierze nie jest obiektywną czy ogólną oceną Singapuru, wrócę jeszcze do dobrych stron mieszkania tutaj, które wcale nie ograniczają się do wspomnianego bezpieczeństwa, wysokiego standardu życia czy setek lotów na dzień (a to przecież i tak już bardzo dużo). Singapur jest dobrze zorganizowany, czysty, ma w ofercie przeróżne usługi i rozrywki, podatki są tutaj bardzo niskie, a wypłaty przyzwoite. Co dla mnie jest ważne, można tu poznać ludzi z całego świata. Mimo dużego zaludnienia znajduje się tu wiele pięknych parków i ogrodów. Wysokie kary czy chłosta to moim zdaniem także zalety, a nie wady. Singapur to mieszanka kulturowa i dla mnie Azja w wersji light. Daje możliwość poznania azjatyckich kultur, ale nie sprawia, że człowiek czuje się bardzo obco. Mówi się, że Azjaci nie lubią “białasów”, ale ja nigdy nie spotkałam się z wrogością, wręcz przeciwnie, wszyscy są dla mnie bardzo mili. Jest to także świetne miejsce bazowe dla nurków. Plusy, które właśnie wymieniłam, to pierwsze rzeczy, które przyszły mi do głowy. (Jeśli możecie coś dodać – proszę o komentarz!) Mam nadzieję, że rozumiecie teraz, co miałam na myśli, mówiąc, że nie czuję się tutaj dobrze. Singapur jest świetnym miejscem, tylko nie jest miejscem dla mnie.
Dokąd dalej poprowadzi mnie emigracyjny szlak – nie wiem. Życie pokazało, że realizacja planów nie jest moją najmocniejszą stroną, postanowiłam zatem więcej nie planować. Będę starała się wyplątać z ciasnych, singapurskich objęć, i mając pełną świadomość, jak wiele zawdzięczam Miastu Lwa, z radością i ulgą przywitam zmiany. A czy będą obejmowały one mroźną północ, rajską wysepkę, drugą (południową) półkulę… Co los spuści, przyjąć trzeba; Niech się dzieje wola Nieba!**
Więcej o Singapurze przeczytacie w cyklu Życie w Singapurze według Natalii.
* Autor cytatu – Woody Allen.
** Fragment “Zemsty” Aleksandra Fredry.
Właśnie opuszczam SG po 3 miesiącach pobytu, wszystkie Twoje informacje i spostrzeżenia odnośnie tego miasta i państwa jednocześnie są jak najbardziej aktualne. Mam dokładnie takie same odczucia, mam dość. Na dłuższy okres czasu pobyt tutaj jest bardzo męczący…
Żeby było śmieszniej, teraz wybieram się na roczny kontrakt do Helsinek😄. Zobaczymy co tam na mnie czeka.
Gorąco pozdrawiam.
Powodzenia w Finlandii i pozdrawiam z Helsinek! 🙂
Cześć! Dzięki za wartościowe i merytoryczne wpisy! Od kilku dni czytam u Ciebie na temat Singapuru, właśnie z zamysłem zahaczenia się tam na pewien czas. Chyba napiszę do Ciebie z kilkoma pytaniami na temat pracy naukowej 🙂 nie doczytałam jeszcze Waszych dalszych perypetii, ale mam nadzieję, że wszystko po myśli!
Hej! Spoko, pisz. Jak będę umiała, to odpowiem. Na maile zawsze staram się odpisywać, ale czasem brakuje mi czasu, więc nie zawsze od razu.
Po prawdzie z Chińczykami miałam niewiele do czynienia, ale dwie noce w sąsiednich pokojach hoteliku w Tbilisi były ciężkim przeżyciem. Tak że rozumiem twój ból…
Świetnie piszesz! Bardzo dobrze się czyta. Fajnie że wyraźnie można oddzielić fakty od Twoich subiektywnych odczuć. Gratuluję, myślę że przeczytam w całości, szczególnie że niebawem planujemy przeprowadzkę do S, a Twoje odczucia i wnioski wydają się zbieżne z tym, co myślę ja na temat Azji.
Dziękuję i powodzenia w Singapurze. 🙂
Och, jak dobrze rozumiem twoją awersję do siorbania i podobnych odgłosów… Wprawdzie nie w takiej skali jak u Ciebie, ale w Nowej Zelandii mieszkaliśmy z Chinką i każdy wspólny posiłek był dla mnie wewnętrzną torturą. A co dopiero mieszkać w kraju gdzie to normalne? Współczuję i trzymam kciuki za pozytywne nie-planowanie 😉
Może po prostu trzeba pojechać na urlop do Finlandii 🙂