Nie mam dzieci i często zastanawiam się, w jakim stopniu nowy członek rodziny zmieniłby mój obecny tryb życia. Czy podróżowanie z przyjemności zmieniłoby się w wyczerpującą harówkę? Oglądając roześmiane buzie maluchów spoglądające z „rodzinnych” blogów podróżniczych, można by odnieść wrażenie, że podróżowanie z dzieckiem to przepełniona radością beztroska. Rozsądek jednak podpowiada mi, że takie wyjazdy znacznie różniłyby się od tych niefrasobliwych i nie do końca przemyślanych eskapad „w nieznane”, które praktykuję teraz. Czy zatem miałyby w ogóle sens?
Z pomocą przyszłą mi moja długoletnia koleżanka, Marzena Wojtaszewska – młoda mama dwójki maluchów i entuzjastka podróży. Marzenę cenię między innymi za to, że nie owija w bawełnę. Przeczytajcie jej spostrzeżenia na temat podróżowania z małym dzieckiem…
Podróżowaliśmy z mężem od kiedy się poznaliśmy – najpierw małym fiatem po Polsce, a później, gdy fundusze i czas pozwalały, głównie objazdowo po Europie naszym samochodem. Stopniowo zapuszczamy się coraz dalej w świat, chociaż praca na etacie w Polsce wyklucza bardzo długie wojaże. „Dzieciatych” znajomych, którzy wzdychali, że nigdzie nie jeżdżą, bo mają dzieci, zabijaliśmy śmiechem. Czy dzieci to jakiś problem? Niemożliwe!
Urodzenie się naszego pierwszego potomka było pewną rewolucją, to jasna sprawa. Chcieliśmy jednak w miarę możliwości prowadzić taki sam tryb wyjazdowy jak dawniej, nie wiedząc jeszcze czemu mały człowiek (i rodzic) sprostać może, a czego lepiej nie robić dla zdrowia fizycznego (latorośli) i psychicznego (własnego).
Nasze przemyślenia dotyczące podróży z naprawdę małym dzieckiem (0 – 3 lata) są następujące:
Cześć blogów podróżniczych pieje z zachwytu nad bogactwem doznań i korzyściami płynącymi z podróżowania z dzieckiem dla jego rozwoju. Serio? Naprawdę stąpanie po czarnym piasku wulkanicznym na egzotycznej wyspie jest tak dużo lepsze dla dwulatka od zabawy z łopatką nad Bałtykiem, że trzeba katować dzieciaka kilkunastoma godzinami lotu, kilkoma godzinami jazdy marszrutką i dwoma dniami „z buta” w dusznym upale? Inny przykład – spotkanie z tubylcami i rozwój zdolności lingwistycznych pociechy. Dziecko uczy się, zanurzając się na dłuższy czas w kontekście danego języka i kultury, a dwa tygodnie powierzchownych relacji z gospodarzami obcego kraju nie zrobi z naszego dziecka poligloty, sorry. Do czego zmierzam? Nie twierdzę, że małe dziecko nic nie wyniesie z podróży. Pewnie jakaś cząstka urlopowych doznań zostanie z nim do końca życia – chociaż nieświadomie. Ale nie usprawiedliwiajmy swojej pasji podróżowania tym, że robimy to dla dziecka, i że to taka fajność. Robimy to dla siebie – bo to kochamy – więc zabieramy ze sobą dzieciaki. Bo tak, jak żyjemy my, tak chcąc nie chcąc, będą żyć i one, i uczyć się naszych pasji. A nuż w dorosłym życiu będą je podzielały.
Instagramy i blogi parentingowe przedstawiają podróż z dzieckiem jako sielankę. Czy z dzieckiem jest fajniej i bardziej beztrosko niż bez? Oj, nieee! Dziecko w podróży zmusza rodzica do maksymalnego skupienia od rana do nocy i do bardzo dużej pracy czysto fizycznej. Dźwigamy kilkanaście kilogramów i jednocześnie obserwujemy otoczenie, by zminimalizować ryzyko niebezpieczeństwa. Non stop czujemy „organiczne” zmęczenie, które otępia i zagłusza zmysły – nie są one tak chłonne na doznania. Natomiast sielskie momenty relaksu i beztroski są ulotne i sporadyczne, za to tak pełne euforii, że warto na nie czekać.
Z dzieckiem można wszystko, a macierzyństwo to nie powód do rezygnacji z marzeń? O ile marzymy rozsądnie – tak. Trekking wokół Everestu na wysokości 5 tys. m n.p.m., włóczęga po wojskowych enklawach Górskiego Karabachu albo opłynięcie Atlantyku w sztormowej pogodzie to raczej nie będą klimaty odpowiednie dla niemowlaka. Nawet rzeczy nie stwarzające bezpośredniego ryzyka zgonu i z pozoru łatwe, będą czasami budziły nasze wątpliwości. Sama bez problemu wsiądę w Gruzji w rozklekotaną marszrutkę prowadzoną przez walącego gorzałą kierowcę… A z dzieckiem wszędzie sprawdzam, czy foteliki w wynajmowanych autach przeszły Test ADAC. Oprócz rozsądku przyda się też odrobina empatii. Nie każde dziecko zniesie takie samo traktowanie – jeden maluch posiedzi w aucie 12 godzin bez przerwy, a inny dostanie furii po kwadransie jazdy. Musimy poznać nasze dzieci i przyzwyczaić je do specyfiki podróżowania z nami.
Dziecko w podróży jest non stop roześmiane i szczęśliwe. Owszem – na fotkach. Dziecko w podróży nie przestaje być dzieckiem. Marudzi i ryczy, płacze i dąsa się. Chce mleka albo siku tam gdzie się nie da, żąda uwolnienia z pasów fotelika w czasie jazdy albo chce wyjść z lecącego samolotu. Jeśli tych zachcianek nie spełnimy, dwu-, trzylatek będzie w długotrwałej (i bardzo głośnej) rozpaczy. Jak się zmęczy albo – nie daj Boże – zachoruje, to jest jeszcze większy dramat. I trzeba wziąć na to poprawkę.
Czy dziecko ogranicza nas czasowo w podroży? Tempo wyprawy maleje eksponencjalnie do liczby dzieci. Pakowanie się z milionem klamotów, podróż autem z setka przystanków na siku, marsz pieszy z zatrzymywaniem przy każdym kwiatku i robaczku… itp., itd. Dotkliwie odczuliśmy to zjawisko podczas objazdówki po Grecji z rocznym synem. Czas nam się skurczył do tego stopnia, że zwiedziliśmy może połowę tego, co planowaliśmy z początku i co byśmy zdążyli zobaczyć bez dziecka.
Według kolorowych żurnali dziecko je w podróży to co my i odkrywa nowe smaki… No tak, o ile chce je odkryć. A jak nie, to mamy problem i permanentną wojnę o każdy kęs. Nasz syn w Grecji żywił się głównie ogórkami i oliwkami, bo tylko tyle wygrzebywał z sałatki greckiej. Poza tymi specjałami trudno było utrafić w jego gusta. Inna kwestia – jeśli wasze bezdzietne wyprawy obfitują w lokalne smaki, delektujecie się wyszukanymi daniami, sączycie lokalne trunki i czerpiecie przyjemność ze sjesty spędzonej w kawiarni… to z małym dzieckiem w ogóle o tym zapomnijcie. Rodzice jedzą na zmianę, żeby móc nakarmić i upilnować smyka w miarę bezkonfliktowo, zawsze coś będzie zimne czy odgazowane, zjedzone na szybko albo niedokończone, bo dziecko się znudzi, zacznie rzucać pokarmem albo postanowi „trollowac” innych klientów lokalu. No tak jest i już. Ze smaku nie zapamiętacie za wiele.
A zatem…?
Skoro ta podróż z dzieckiem to taki dramat, to dlaczego ludzie to robią i tak ciepło o tym piszą na blogach? Trudno o krótką odpowiedź. Na pewno dziecko otwiera wiele drzwi – dosłownie. Szczególnie w kulturach zorientowanych na rodzinę mieszkańcy garną się by nas gościć, dawać nocleg albo po prostu by zagadnąć, porozmawiać. Temat opieki nad dzieckiem to swoiste esperanto – matka z drugą matką zawsze ma o czym mówić i nieważne, że nie znają wspólnego języka. Dzieci przełamują bariery na wiele sposobów, wystarczy uśmiech małej buzi by przełamać lody w kontaktach z najbardziej srogimi czy nieśmiałymi autochtonami. Podróżujemy z dziećmi także dlatego, że… po prostu je kochamy. Chcemy z nimi spędzać czas wolny, obserwować je i ich reakcje na zastane w podróży sytuacje. Dzieci z jednej strony zmuszają nas do ruchu, wybijają ze stuporu i skłaniają do aktywności, z drugiej zaś – dzięki nim zaczynamy zwracać uwagę na małe piękne rzeczy, które od dzieciństwa przestały dla nas istnieć. Dmuchanie dmuchawca, wrzucanie kamieni do wody, taniec na bosaka w deszczu, pełna ekstazy mina małego człowieka, który skosztował wody z górskiego potoku… I te krótkie momenty, które także w codziennym życiu z dzieckiem dodają nam skrzydeł i skłaniają do uśmiechu bez względu na okoliczności…
Warto podróżować z dziećmi. Nie dlatego, że jest to lekkie, łatwe i przyjemne, ale raczej – mimo wszystko.
Jeśli macie jakieś komentarze lub pytania do tekstu Marzeny, piszcie poniżej.
Wszystkie zdjęcia w tym wpisie należą do Marzeny.