Gdy zaraz po brutalnej pobudce wypełzłam o szóstej rano z autobusu, w którym spędziłam ostatnie dwanaście godzin, byłam kompletnie zdezorientowana. Zapach nie pozwalał mi zapomnieć, że jestem w Indiach, ale w jakim mieście? Bezlitośni taksówkarze bez zwłoki rzucili się na potencjalną ofiarę. Taxi? Where are you going? Nie wiem! Dajcie mi spokój! Tak właśnie wyglądał początek mojej znajomości ze stolicą stanu Goa, Panadźi (Panaji, Panjim), dokąd przyjechaliśmy, czy raczej dotłukliśmy się (indyjskie drogi…), z niezwykłego Hampi. Ogólny plan naszej podróży wraz z mapką znajdziecie tutaj. „Poportugalskie” Panadźi to wyjątkowe miejsce, ponieważ w niczym nie przypomina reszty Goa, bliżej mu raczej do miast europejskich. Jest spokojne, zadbane i dość ładne, a co najdziwniejsze, pozbawione krów. Z dworca autobusowego Kadamba do centrum miasta daleko nie jest, więc na poszukiwanie noclegu wyruszyliśmy pieszo. Panadźi to jedyna miejscowość w Goa, w której miejsca do spania szukaliśmy dłużej niż pół godziny – albo wszystko było zajęte, albo standard był tak niski, że zdjęci przerażeniem nie docieraliśmy nawet do etapu oglądania pokoju. W końcu jednak hotel (w postaci pana naganiacza) odnalazł nas sam i okazał się być, ku naszemu zadowoleniu, całkiem niezły (mimo niezbyt przyjaznej i rozgarniętej obsługi, oraz prusaka łażącego sobie beztrosko po ladzie w recepcji). Nasze próby negocjacji spełzły na niczym (kolejna dziwna sprawa), można jednak powiedzieć, że jako gratis dostaliśmy klimatyzację (co skończyło się moim przeziębieniem). Po śniadaniu w czymś, co przypominało europejską kawiarnię, i krótkim spacerze po mieście wsiedliśmy do autobusu, który zabrał nas do Starego Goa (Old Goa), dawnej stolicy stanu. Stare Goa, zwane niegdyś Rzymem Wschodu, jest właściwie ciasnym skupiskiem zbudowanych przez Portugalczyków kościołów (wpisanym na listę UNESCO), których rozmiary nawet teraz robią wrażenie – w szesnastym wieku musiały być dla Hindusów czymś niepojętym. Miasteczko leżące na terenach podmokłych straciło status stolicy z powodu co chwilę wybuchających w nim epidemii – jak nie malaria, to cholera, a jak nie cholera, to tyfus. Jakby tego było mało, w szesnastym wieku, mimo radosnej działalności Inkwizycji, popularna była tam również kiła (także wśród księży i ich niewolnic). W 1759 roku cierpliwość Portugalczyków się wyczerpała i stolicę przeniesiono do Panadźi.
Spośród wszystkich świątyń chyba największe wrażenie robi pozbawiona tynku Bazylika Bom Jesus, w której można zobaczyć między innymi prawie że pięćsetletnie „ciało” Świętego Franciszka Ksawerego zwanego apostołem Indii. Warto także wspiąć się na pobliskie Święte Wzgórze (Monte Santo), gdzie ruiny Kościoła Świętego Augustyna toczą beznadzieją walkę z czasem i chwastami. Pierwiastek dawnej świetności świątyni można dostrzec w ponurej, rozpadającej się dzwonnicy, która wytrwale strzeże szczątków kościoła, mimo że jej serce, wielki dzwon, od 1871 roku bije w Panadźi. Niedaleko ruin znajduje się mały Kościół Matki Bożej Różańcowej, sprzed którego roztacza się ładny widok na rzekę Mandovi.
Autobusiki pomiędzy Panadźi i Starym Goa kursują co chwilę, a przejażdżka nimi to niewątpliwie ciekawe doświadczenie. Obsługa indyjskiego autobusu składa się z kierowcy i „stewarda”, którego obowiązki obejmują zbieranie pieniędzy, nawoływanie, wpychanie ludzi do środka pojazdu i późniejsze ich upychanie (jeśli jest jeszcze szansa na kilka wolnych centymetrów kwadratowych podłogi). Autobus, który dotrze pierwszy na przystanek, zgarnie stojących tam ludzi, więc mrożące krew w żyłach autobusowe wyścigi to standard. A niewinny turysta stoi ściśnięty w zapakowanym do granic możliwości autobusie, pot leje się z niego strumieniami, głowa obija się o sufit, a przez jego umysł przewijają się straszliwe obrazy (wyobraża sobie na przykład, co się stanie, jeśli zaraz zza tego bardzo ostrego zakrętu coś wyjedzie…). Wieczór w Panadźi spędziliśmy na miłej kolacji w rekomendowanej przez Lonely Planet restauracji (Upper House), dość drogiej (jak na Indie) i zupełniej pustej, ale bardzo przyjemnej. Restauracja położona jest na wprost Ogrodów Miejskich (Municipal Gardens), gdzie odbywał się tego dnia darmowy koncert, co było idealnym zakończeniem wieczoru. Drobnym fałszem w mojej melodii dobrego nastroju okazała się tylko droga powrotna do hotelu, podczas której wdepnęłam w zdechłego szczura.
Plan na dzień następny obejmował dotarcie do wodospadów Dudhsagar i jednej z kilku okolicznych plantacji przypraw, jednak spalił na panewce – mimo że wstaliśmy wcześnie rano, zanim doszliśmy do jakichś sensownych wniosków związanych z dojazdem do Parku Narodowego Molem (gdzie znajdują się wspomniane wodospady), było już na wycieczkę za późno. Postanowiliśmy skupić się zatem na bliższych okolicach i oddaliśmy się eksploracji dwóch wysp Chorao i Divar, na które można dostać się promami. Na pierwszej z tych wysp znajduje się Sanktuarium Ptaków Doktora Salima Aliego i zaraz po wyjściu na ląd zostaliśmy wzięci w obroty przez jednego z ptasich przewodników – Udaya. Po krótkich i niezbyt zawziętych pertraktacjach (upał pozbawił nas energii) wyruszyliśmy z Udayem na krótki rejs wzdłuż brzegu wyspy.
Południe to nie jest najlepsza pora na taką wyprawę – żar leje się z nieba, czego chyba nawet ptaki nie lubią. Dzięki wprawnemu oku naszego przewodnika dostrzegliśmy jednak wiele gatunków, w tym chyba wszystkie możliwe zimorodki (nawet zimorodka srokatego, który bardzo mi sie spodobał, chociaż nie jest tak kolorowy, jak jego najbardziej popularny krewny – zimorodek zwyczajny). Po cichu liczyłam na jakiegoś „forfitera”, niestety „predatory” były ukryte. Po wszystkim Uday zaprosił nas do siebie na szklankę soku, co było miłym zaskoczeniem; okazało się przy okazji, że nasz przewodnik to sława, jego zdjęcie znajduje się w pierwszej edycji przewodnika Lonely Planet o Indiach. Co do drugiej wyspy, Divar, to nie ma tam za wiele do zobaczenia, może jedynie nieco zaniedbany kościół na wzgórzu w wiosce Piedade i przylegający do niego mały cmentarz. Nazwę wyspy można przetłumaczyć jako „miejsce bogów”, co pasuje do tego cichego i spokojnego miejsca, o którym chyba tylko bogowie pamiętają, bo czas i turyści zdali się zapomnieć. Jeśli jednak Wasze grafiki są napięte, może nie warto tracić cennego czasu na tę senną wysepkę.
Chyba każdy turysta, jadąc do Goa, ma na swojej liście dwa punkty do odhaczenia: wodospady Dudhsagar oraz jedną z plantacji przypraw niedaleko miejscowości Ponda. Kolejny dzień poświęciliśmy właśnie tym „mainstreamowym”, goańskim atrakcjom. Gdy w końcu udało się nam o pierwszym brzasku wymeldować z hotelu (co łatwe nie było, między innymi dlatego, że obsługa zgubiła nasze zdjęcia, które z jakiegoś powodu były im potrzebne – niby te z paszportów są za mało wyraźne…), wyruszyliśmy z panem Sureshem do Parku Narodowego Molem, w którym znajdują się wspomniane wodospady. Ważne praktyczne uwagi związane z wyprawą do wodospadów oraz kilka słów o panu Sureshu znajdziecie na końcu wpisu, w części „Informacje praktyczne”. Muszę przyznać, że ta wyprawa mnie nieco rozczarowała – wszystko się strasznie dłużyło (kolejka do kasy, kolejka do dżipów, które zabierają turystów do wodospadów, kolejka dżipów przed wjazdem do parku), a tłum turystów z Rosji nie pozwolił mi nawet poczuć niezwykłości tego miejsca. Na domiar złego przed wjazdem do parku zostaliśmy przeszukani – strażnik kazał nam wyrzucić całe nasze jedzenie (żebyśmy przypadkiem nie dokarmiali małp…). Byłam bardzo niepocieszona, szczególnie, że chwilę wcześniej obroniłam nasz prowiant własnym ciałem, gdy zaatakowała go przechadzająca się między turystami krowa, a z małpami dzielić się bynajmniej nie zamierzałam. Jakby tego było mało, głowa hinduskiej rodziny jadącej razem z nami samochodem nie omieszkała nas poinformować, że jesteśmy w miejscu, gdzie nie wolno śmiecić. Rozeźlona zdusiłam w sobie odpowiedź, że ja NIGDZIE nie śmiecę, nie jestem jakimś Hindusem, żeby wszystko rzucać sobie pod nogi. Czterdziestopięciominutowa przejażdżka dżipem po bardzo wyboistej drodze nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia, ostatecznie pracowałam w kopalni odkrywkowej.
U podnóża wodospadów można sobie popływać, z czego ja jednak nie skorzystałam – paradowanie przed grupą hinduskich ratowników, których główną rozrywką jest oglądanie skąpo ubranych, białych kobiet, specjalnie mnie nie pociągało. Swoją uwagę skupiłam na wielkich motylach, które błyskały kolorowymi skrzydełkami, latając niedaleko wody, co niestety także okazało się być nie najlepszym pomysłem. Moje zainteresowanie zauważył jeden ze wspomnianych ratowników, czego skutkiem był pokiereszowany motyl, którego dla mnie złapał. Zaskoczona wymamrotałam jakieś podziękowanie, zastanawiając się, co właściwie mam począć z tym biednym stworzeniem.
Drugim punktem programu była plantacja przypraw – miejsce całkiem przyjemne, aczkolwiek także nieco przeludnione. Pogodziłam się już jednak z rolą niedzielnego turysty, którą odgrywałam tego dnia, i nastrój zaczął mi się trochę poprawiać. Nie popsuł mi go nawet nasz przewodnik, który traktował mnie jak powietrze, zwracając się tylko i wyłącznie do Bartka. Gdy już obejrzeliśmy wszystkie goździki, wanilie, kardamony, kurkumy, gałki muszkatołowe i milion innych owoców i listków, przewodnik sprezentował nam po kieliszku feni (wódka z jabłek nerkowca) i zasiedliśmy do obiadu. Inne rozrywki, którym można się oddać na plantacji Sahakari, obejmują między innymi wspinaczkę na palmy czy mycie biednego słonia, który istnieje tylko po to, żeby być mytym. Niedaleko plantacji dwa inne słonie czekają na turystów, którzy chcieliby ich dosiąść, ale nie cieszą się wielką popularnością; miałam wrażenie, że główne ich zajęcie to beznamiętne przeżuwanie trzciny cukrowej. Mimo wszystko nie polecam. W okolicach Pondy znajduje się także kilka wartych uwagi świątyń, jednak wczesna pobudka i intensywny dzień przygasiły nieco świątynny zew. Bez żalu podarowaliśmy sobie zatem świątynie i wyruszyliśmy z Panem Sureshem na zgniłą i zdemoralizowaną północ. Naszym celem była Anjuna, gdzie następnego dnia (czyli w środę) miał odbyć się sławny pchli targ. O noclegowe rekomendacje poprosiliśmy naszego kierowcę, co okazało się być pomysłem trafionym; miejsce, które nam polecił, było dość tanie i stosunkowo czyste. Jedyną wadą były koguty, które codziennie o jakiejś nieludzkiej porze zaczynały swoje operowe popisy pod naszym oknem i niestrudzenie ciągnęły ten występ przez kilka kolejnych godzin. Nie narzekałam jednak, lepsze koguty pod oknem niż karaluchy na twarzy. Wieczorem wybraliśmy się na krótki spacer, który polegał głównie na opędzaniu się od wszelkiej maści sprzedawców. Trochę poirytowani (nie, nie chcemy szala, skutera, ani bransoletek! narkotyków też nie! i nie jesteśmy z Rosji!) dotarliśmy do niezbyt reprezentatywnej, ale obleganej przez ludzi knajpy, gdzie zostaliśmy mile zaskoczeni – restauracja właśnie została otwarta i wszystkie przekąski i napoje (nawet alkoholowe) były za damo! Następnego dnia w ramach podziękowania zjedliśmy u nich śniadanie, po czym udaliśmy się na targ. Cośrodowy pchli targ w Anjunie to kolejna atrakcja, którą chyba każdy, będąc w Goa, chce „zaliczyć” i nic dziwnego! To kolorowe i fascynujące miejsce, pełne nietuzinkowych towarów i ludzi (hipisi w Anjunie nadal mają się dobrze). Nawet mnie udzielił się zakupowy nastrój i szał targowania (okazało się, że jestem w tym wcale niezła!) – ani się obejrzałam, jak w plecaku wylądowały przeróżne części garderoby. Bartek natomiast zaopatrzył się w zapas herbat i przypraw, które bogactwem barw dorównywały moim sukienkom (spójrzcie tylko na to zdjęcie nad wpisem!).
Te kilka dni, które przyszło nam spędzić w północnej części Goa, przeznaczyliśmy na eksplorację plaż i fortów. Planowaliśmy także zawitać na jedną z tych sławnych, dekadenckich imprez trance’owych, niegdyś popularnych i szaleńczych, dzisiaj nieco dyskretniejszych (żeby nie powiedzieć sekretnych), ale nadal istniejących (polujcie na ulotki!). Niestety jedyny dzień, który wchodził w grę, byłam zmuszona poświęcić walce ze skutkami noclegu w klimatyzowanym pokoju w Panadźi. Ostatnie dwa dni naszego pobytu w Indiach spędziliśmy w Arambolu, dokąd dojechaliśmy z Anjuny autobusem (przez Mapusę), i gdzie kontynuowaliśmy naszą misję odwiedzenia każdej plaży w bliższej i dalszej okolicy. Co dziwne, Hindusi wypożyczający skutery w Arambolu żądali paszportów pod zastaw, co było dla nas nowe i bardzo niepokojące, ale w końcu musieliśmy na to przystać (żadne tam kserokopie czy dowody osobiste w grę nie wchodziły!). Na szczęście obyło się bez niespodzianek. W Arambolu nocowaliśmy w małym domku z przepięknym widokiem na morze, niestety jest to jedyna pozytywna rzecz, jaką mogę powiedzieć o naszym „hotelu”. O ile mrówki, modliszki, a nawet jakieś gryzonie (widzieliśmy tylko ślady zębów na naszym jedzeniu) nie zrobiły na mnie większego wrażenia, o tyle wielki pająk, który ukrywał sie pod materacem wytrącił mnie z równowagi kompletnie i ostatniej nocy nie zmrużyłam oka. Kilka gekonów przechadzających się po ścianach pokoju mnie nie pocieszało – na takiego pająka były stanowczo za małe!
Wszystkie plaże na północy Goa okazały się przyjemne – piaszczyste, szerokie i nie tak gęsto zaludnione, jakby się można było spodziewać. Planowałam stworzyć plażowy ranking, jednak trudno wybrać najlepsze, zarówno te małe (na przykład Querim), jak i wielkie (na przykład Mandrem), mają wiele do zaoferowania. Jedynie Braga opanowana przez olbrzymi tłum Hindusów mnie rozczarowała, lepiej omijać tę plażę z daleka. Forty porozrzucane po wybrzeżu to miłe urozmaicenie, ale nie robią wielkiego wrażenia. Fort Chapora to właściwie kupa kamieni, Tiracol teraz pełni funkcję hotelu (po wpisaniu się do „księgi wizyt” można go obejrzeć), natomiast fort Aguada to mur (trzeba przyznać, że całkiem konkretny) i latarnia morska.
Gdy nadszedł dzień powrotu do Finlandii, uczucia miałam mieszane. Przykro było zostawiać słońce, plaże i dobre jedzenie, jednak wizja czystego łóżka w pozbawionym robactwa mieszkaniu nieco te żale tłumiła. Indie mogą trochę przerażać. Wszechobecny brud i bałagan, natrętni żebracy, oszuści, chaos na drogach, ignorowanie kobiet – wszystko to sprawia, że turyści na Indie patrzą podejrzliwie. Powiem Wam jednak, Drodzy Czytelnicy, że ta nasza wycieczka objazdowa po Goa okazała się być wybitnie bezproblemowa. Chyba żadna nasza podróż nie przebiegała tak beztrosko; noclegi, transport, jedzenie – wszystko było na wyciągnięcie ręki (a czasem człowiek dostawał to, co chciał, zanim w ogóle tę rękę wyciągnął). Trochę pomyślunku oraz cierpliwości (chociażby podczas targowania), a wakacje w Goa mogą okazać się wspaniałym (i tanim!) doświadczeniem.
Chętnie odpowiem na wszelkie pytania.
podgwiazdapolarna@gmail.com
Informacje praktyczne:
- Hotel, w którym zatrzymaliśmy się w Panadźi to Ria Residency – standard całkiem niezły, cena z nóg nie zwala, ale jest do zaakceptowania (my zapłaciliśmy 1200 rupii za pokój z klimatyzacją), tylko z obsługą ciężko się porozumieć.
- Promy kursujące po Mandovi są darmowe dla pieszych. Aby dostać się na wyspę Chorao najlepiej wsiąść na prom w Ribandarze położonym w połowie drogi między Panadźi a Starym Goa, natomiast promy na Divar odpływają ze Starego Goa.
- Żeby zobaczyć wodospady Dudhsagar, należy do parku dotrzeć dość wcześnie rano, najlepiej około godziny dziewiątej. Pierwszy etap przygody obejmuje sto lat stania w kolejce do kasy. Najczęściej wykorzystywani są do tego hinduscy taksówkarze, z którymi się przyjechało, ale człowiek przez ten czas może zanudzić na śmierć (sto lat to jednak długo). Wbrew temu co mówi szóste wydanie przewodnika Lonely Planet, droga z Panadźi do Parku Molem jest dobra (nowa), więc można tam spokojnie dojechać samemu. Niestety wypożyczenie samochodu w Indiach bez międzynarodowego prawa jazdy jest właściwie niemożliwe. My skorzystaliśmy z usług fajnego pana taksówkarza o imieniu Suresh, który zgodził się nas wozić przez cały (!) dzień za 2500 rupii (a zrobiliśmy tego dnia wiele kilometrów), żaden inny nie chciał zejść poniżej 3000. Do pana Suresha można dzwonić (+91 98 2215 2306), naprawdę polecam – jest miły, cichy, pomocny i nie trzeba się z nim targować. Właściwie to z nim targować się po prostu nie da, ale to nie ma znaczenia, bo szanse na znalezienie lepszej (lub podobnej) oferty są naprawdę minimalne.
- W Anjunie nocowaliśmy w Paradise Guesthouse, płaciliśmy 800 rupii za noc. Lonely Planet poleca i ja też polecam (mimo kogutów). Lodówka w pokoju!
- W Arambolu największe skupisko „hoteli” znajduje się na wzgórzu w północnej części arambolskiej plaży (w tym nasze zarobaczone domki z zielonymi dachami).
Wpis niezwykle ciekawy i uporządkowany, zastanawiam się jak to jest, że Ci się chce? Ja po takiej podróży pewnie nie ruszę palcem aby coś napisać. OK, no więc wyruszamy jutro, spędzamy noc w Wawie a pojutrze rano startujemy do Monachium a potem do Bombaju. W środę raniuśko z Bombaju mamy samolot na Goa. I dopiero jak tam bedę to uwierzę, że wszystko poszło jak trzeba. Bo przecież po drodze tyle pułapek w postaci oblodzenia, utraty bagaży, może złe bilety kupiłem? Zobaczymy. Życzcie nam szczęścia, zresztą my jak my, zaprawieni w boju ale nasz junior 3,5 roku po raz pierwszy w życiu zrobi taką trasę i to właśnie z jego powodu mamy zupełny kociokwik w głowach.
Dzięki i powodzenia! Będzie dobrze! 🙂
Cieszę się, że Cię znalazłam i jeszcze trafiłam na taki fajny artykuł – i nadrabiam poprzednie części! 🙂 Piękna historia, fajnie piszesz – tak lekko się czyta. Koniecznie muszę odwiedzić Goa, kiedy wreszcie wyruszę do Indii. Wiedziałam od zawsze, że będzie to miejsce, którego nie przepuszczę, ale nigdy nie zastanawiałam się dokładnie co tam jest. Dzięki Tobie wiem już troszkę więcej, ba! Dużo więcej! Przyroda zachwycająca! Rzeka Mandovi, wodospady i Park Narodowy… Marzenie! 🙂
Dziękuję Ci bardzo!
Nigdy nie byłam w Indiach i wciąż się zastanawiam czy tam jechać. Ten kraj wywołuje u mnie mieszane uczucia. I niestety Twój wpis pogłębił te mieszane uczucia 🙂
Pozdrawiam
http://olazplecakiem.blogspot.com/
Indie budzą we mnie skrajne emocje. Sama nie wiem czy je lubię czy nie. Musiałabym się przekonać w terenie, więc nie pozostaje mi nic innego, jak jechać:)
Super wpis. Taki autentyczny i obrazowy, że aż sama poczułam się, jakbym była na tej wyprawie 😉 I choć wiem, że wiele rzeczy też by mnie męczyło, typu kolejki, zapachy, czy irytujące wycieczki większych grup turystów, to nabrałam ochoty na taką podróż. Właśnie tam 😉 ale to już chyba taka przekorna natura… :))
A ja Goa ominąłem gdy byłem w okolicy. Jakoś kurcze odrzuciły mnie tłumy „dzieci kwiatów”, które wpadają to jak na dyskotekę. Teraz pewnie trzeba wrócić. Chociażby po to by wyrobić sobie zdanie 🙂