Po pięciu dniach obżarstwa i zażywania beztroski w Palolem postanowiliśmy opuścić tę Małą Krainę Rozpasania, jaką jest Goa, i odwiedzić stan sąsiedni, Karnatakę, a dokładniej Hampi (część pierwszą cyklu, obejmującą ogólny plan naszej indyjskiej wyprawy, znajdziecie tutaj). Hampi to mała mieścina, która bezsprzecznie zasługuje na uwagę, mimo jej ponurego wegetariańsko-bezalkoholowego charakteru (trzy dni bez mięsa – to chyba mój rekord!). Od Goa dzieli ją jakieś trzysta kilometrów, które można pokonać pociągiem (osiem godzin) lub autobusem (dwanaście godzin, co daje prędkość zatrważającą, jakieś dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę). Pociąg z Goa do Hampi wyrusza z miasta Vasco da Gama i jedzie między innymi przez Margao (Madgaon), dokąd z Palolem można bez problemu dojechać zwykłym autobusem. Margao pełni dwie główne funkcje – handlową i komunikacyjną – ale chyba warto poświęcić temu miastu trochę więcej czasu, niż potrzebujemy na szybkie zakupy czy dojazd na dworzec. Nie tylko bowiem znajduje się tu sporo zabytków (kościoły, ratusz, stare portugalskie rezydencje) czy ładny Ogród Miejski, ale także indyjskie „KFC” (zaskoczyła mnie nieco objętość Cola-Coli, która była w zestawie, całe dwieście mililitrów). Zachęcam ponadto do eksploracji labiryntu wąskich, zatłoczonych uliczek krytego targu, na którym znajdziecie chyba wszystko. Może nie jest on tak rozległy, jak jego odpowiednik w Stambule, ale atmosfera panuje tutaj podobna, a na dodatek turystów na nim, jak na lekarstwo.
Margao odwiedzić warto, ale wizyty przedłużać sensu nie ma; my już następnego dnia skoro świt wyruszyliśmy koleją dalej – na wschód (w końcu tam musi być jakaś cywilizacja!*). Ekskursja indyjskim pociągiem to przeżycie niezapomniane. Co prawda zainwestowaliśmy w nieco droższe bilety (z miejscówkami), ponieważ doszliśmy do wniosku, że nie mamy szans z zaprawionymi w walce Hindusami, atrakcji jednak i tak nie brakowało. Od samego początku byliśmy atakowani przez żebraków (mniej i bardziej męczących), sprzedawców, a Bartek także przez hidźrów. Hidźra (hijra) to osoba trzeciej płci, przynajmniej według Hindusów. W rzeczywistości jest to wykastrowany (mimo że w Indiach zabieg ten jest nielegalny) mężczyzna przebrany za kobietę, który zajmuje się najczęściej prostytucją i żebractwem. Tego wszystkiego dowiedzieliśmy się dopiero po powrocie, tam w pociągu byliśmy zupełnie zdezorientowani, gdy strasznie brzydkie kobiety opanowały nasz przedział, żądając pieniędzy. Trudno to bowiem nazwać żebraniem, one ŻĄDAŁY. A skonsternowani Hindusi oddawali im po dziesięć rupii, bo po pierwsze, chyba się ich trochę bali, a po drugie, hidźrowie byli bardzo uparci i nachalni (klaskali swoim ofiarom koło uszu, dotykali ich, flirtowali). Bartka także zaczepiali, ale delikatnie, i nawet bardzo nie protestowali, gdy nie wykazał żadnego zainteresowania (ja wtedy pomyślałam, że będąc na jego miejscu, bałabym się dawać im jakichkolwiek pieniędzy, żeby przypadkiem nie dostać czegoś w zamian…). Widocznie biali mężczyźni nie stanowili celu wartego zachodu.
Jeszcze zanim dotoczyliśmy się na miejsce, dostaliśmy kilka „super” ofert od taksówkarzy jadących z nami pociągiem, między innymi od noszącego złoty łańcuch Tigera (tak kazał do siebie mówić). Warto może nadmienić, że w Palolem jeździliśmy z Mister Whitem. Tiger był bardzo uparty i w końcu dopiął swego – po krótkich negocjacjach zgodziliśmy się żeby nas zabrał z Hospet (gdzie znajduje się dworzec kolejowy) do Hampi. Okazało się, że wybór był dobry – Tiger postanowił nam pokazać, co potrafi jego nowy tuk-tuk (znaczy autoriksza), więc podróż była doświadczeniem nad wyraz intensywnym – krótkim i emocjonującym.
Hampi
Widoki jakie się roztaczają wokół Hampi są niesamowite – ciągnące się aż po horyzont sterty wielkich głazów, między którymi wije się lśniąca w słońcu rzeka Tungabhadra, kontrastują z żywą zielenią plantacji bananowców, a wśród tych skał i pól uprawnych kryją się wspaniałe ruiny, pozostałości po dawnej stolicy hinduskiego państwa Widźajanagar, zniszczonej przez wojska muzułmańskie. Te nieziemskie krajobrazy zazwyczaj dopełnia błękitne niebo, po którym niespiesznie suną pojedyncze, pierzaste obłoki. Ruiny są porozrzucane na ogromnym obszarze, wyodrębnić można jednak trzy główne punkty, które bezwzględnie należy podczas wyprawy w te rejony „odhaczyć”: Hampi, świątynia Witthali (Vitthala Temple) oraz Centrum Królewskie. Hampi Bazaar (centralna część Hampi), nad którym góruje świątynia Wirupakszy (Virupaksha Temple), jest dobrym miejscem wypadowym, obfitującym w domy gościnne, i tam też zatrzymuje się większość turystów. Pokój, w którym nam przyszło spędzić dwie noce, trzymał poziom – co prawda ciepłej wody standardowo nie było (podobnie jak dużej części szyby w jednym z okien), ale była klimatyzacja (której i tak nie używaliśmy), a robactwo w oczy się nie rzucało. Co ciekawe „meldunek” w naszym „hotelu” sprowadzał się do rzuconego przez ramię „tu jest wasz pokój”; o dokumenty nikt nas nie pytał.
Gdy tylko pozbyliśmy się ciężkich plecaków, wyruszyliśmy na poszukiwania jedzenia, które były krótkie i zakończone sukcesem. No, jeśli zorganizowanie wegeteriańskiego obiadu można nazwać sukcesem. Jeszcze tego samego dnia, mimo nieustannie padającego deszczu i późnej godziny, zmobilizowaliśmy się także do rzucenia okiem na najbliższą okolicę. Wstęp do świątyni Wirupakszy niby nic nie kosztuje, ale trzeba płacić za wniesienie aparatu (no i za doglądanie butów, które należy zostawić przed wejściem, ale tylko pięć groszy). Za murami świątyni można także podarować pieniążek słoniowi Lakszmi, który podobno w podziękowaniu błogosławi klienta, dotykając go trąbą w czoło. Pieniążki na Lakszmi jednak wrażenia nie robią – co innego banany czy inne delikatesy, które także czasem się trafią (świątynny słoń to dla Hindusów sprawa wielkiej wagi). Na mnie jednak przykute łańcuchami do kolumny zwierzę zrobiło dość ponure wrażenie, więc ominęłam je szerokim łukiem. Nie tylko Lakszmi, jak się chwilę później okazało, mogła tego dnia liczyć na bananowy podarunek, jeden z hinduskich mnichów, odprawiających w świątyni jakieś dziwne rytuały, obdarował owocem także… Bartka (zapewne ku zazdrości wszystkich okolicznych małp). Bartek generalnie cieszył się w Indiach niezwykłą popularnością, posunę się nawet do stwierdzenia, że urósł tam do rangi „celebryty” – co raz to zaczepiali go Hindusi (płeć męska), pytając, co u niego słychać, jak ma na imię, gdzie pracuje (i tak dalej), lub żeby zrobić sobie z nim zdjęcie. Mną nikt się nie interesował.
Odległości między najważniejszymi atrakcjami w Hampi (Hampi to nazwa wioski, ale przyjęło się też tak nazywać obszar wokół niej) nie są duże, następnego dnia postanowiliśmy zatem przeczesać okolice na rowerach (nie polecam jednak pokonywania na rowerze nadrzecznej trasy z Hampi do świątyni Witthali, no chyba że ktoś przywiózł ze sobą prawdziwy górski rower). Niezdecydowana pogoda (człowiek nie zdążył nawet porządnie zmoknąć, gdy na niebie pojawiało sie prażące słońce, i tak w kółko) oraz stare, okropnie ciężkie jednoślady szybko przestały się liczyć – całą swoją uwagę skupiliśmy na niesamowitych widokach!
Wycieczkę rozpoczęliśmy odwiedzinami w niezbyt popularnej (pewnie dlatego, że nie można tam dojechać samochodem) świątyni Aćjutaraja, następnie sforsowaliśmy trasę (nierzadko niosąc rowery) wiodącą do świątyni Witthali, przed którą to świątynią stoi spektakularny kamienny rydwan (mówią, że jego koła się niegdyś obracały), a zakończyliśmy na Centrum Królewskim, w którym znajduje się płatna część, zwana po angielsku Zenana Enclosure (co chyba można przetłumaczyć jako „zagroda dla kobiet”). W tym wyodrębnionym kobiecym fragmencie można zobaczyć między innymi dobrze zachowane stajnie dla słoni oraz Lotus Mahal – letni pałacyk królowej. W Centrum Królewskim znajduje się także milion innych budowli, kilka basenów, a nawet przejścia podziemne (przez które przeprowadziła nas jakaś stara Hinduska w łachmanach – może i dobrze, bo ciemno tam, choć oko wykol). Gdy po całym dniu wróciliśmy w końcu do Hampi (zataczając tym samym koło) i z radością pozbyliśmy się rowerów, które pod koniec wycieczki przeistoczyły się w mobilne narzędzia tortur, nie byłam pewna, czy mimo przejmującego głodu, zdołam dowlec się do pierwszej lepszej restauracji (wizja kolejnego bezmięsnego posiłku też nie mobilizowała).
Dnia kolejnego od rowerów trzymaliśmy się z daleka, skorzystaliśmy za to z promu, który zabrał nas na drugą stronę rzeki. Tungabhadrę można także pokonać w małych czółenkach zwanych koraklami, w dzisiejszych czasach będącymi raczej atrakcją turystyczną, niźli sensownym środkiem transportu. Przeciwny brzeg przywitał nas kilkoma sklepikami i restauracyjkami, nie dostrzegliśmy natomiast żadnych autobusów. Po krótkiej debacie zdecydowaliśmy się na wypożyczenie skutera, mimo że żadne z nas do czynienia z takim urządzeniem nigdy nie miało. W Indiach nie jest to jednak problem, tak samo jak nie jest problemem brak kasków. Chwilę później z rozwianym włosem (przynajmniej w moim przypadku) beztrosko pędziliśmy ku wiosce Agenundi…
Sama wioska to nic takiego, ale po drodze warto zahaczyć o dwie świątynie. Pierwsza to świątynia Hanumana, boga-małpy, która znajduje się na szczycie opanowanego przez hanumańskich podopiecznych (znaczy małpy) i hinduskich mnichów Wzgórza Anjanadri, na które prowadzą dość strome schody, składające się z 570 stopni (tak mówią; ja nie liczyłam). Druga to położona także na wzgórzu, ale łatwiej dostępna, świątynia Durgi, do której zaprowadził nas kolejny samozwańczy przewodnik. Za jego poleceniem przed świątynią zostawiliśmy buty, myśląc że to koniec wycieczki, szybko jednak wyprowadził nas z błędu, każąc nam wspinać się jeszcze wyżej – ścieżką prowadzącą (jak sie później okazało) do fortu. Niestety nie przyszło mu do głowy, że w przeciwieństwie do niego, „przeciętni biali ludzie” lubią mieć podeszwę między skórą stopy a ostrymi, małymi kamieniami, które wkrótce pojawiły się na trasie (my mylnie wtedy założyliśmy, że tam w butach chodzić nie wypada). Skutki tego spaceru odczuwałam jeszcze kilka dni później.
Po powrocie na swoją stronę rzeki, mimo zmęczenia i niewielkiej ilości czasu, jaki nam pozostał, zdecydowaliśmy się na zdobycie jeszcze jednego wzniesienia – Wzgórza Matanga, z którego roztacza się przepiękny widok na okolicę. Tam zrobione było zdjęcie, które widnieje nad tekstem (po prawej stronie możecie dostrzec ruiny Sule Bazaar). Za ładne widoki przyszło nam niestety zapłacić obiadem, którego nie zdążyliśmy już zjeść – ze Wzgórza Matanga zbiegliśmy prosto do tuk-tuka, który zabrał nas do Hospet, gdzie spędziliśmy godzinę na poboczu drogi, czekając na nasz opóźniony, nocny autobus, oganiając się od wybitnie nachalnych żebraków i powoli acz konsekwentnie przeistaczając się w golemy (kurzyło się tam bowiem niemiłosiernie). Gdy już zaczęliśmy tracić nadzieję i cierpliwość, z chmury pyłu wyłonił się nasz autobus (a raczej całkiem wygodna sypialnia na kółkach) i tak oto – głodni, zmęczeni i przeraźliwie brudni – rozpoczęliśmy ponad dwunastogodzinną powrotną podróż do Goa (część III), a w natychmiastowym zaśnięciu nie przeszkodził mi nawet zabójczy bukiet autobusowych zapachów, w którym dominowały woń Indii (bo moim zdaniem Indie mają swój męczący zapach) i fetor przepoconych skarpet.
podgwiazdapolarna@gmail.com
* Czy muszę wyjaśniać z jakiego filmu pochodzi ten cytat?
Informacje praktyczne:
- Indyjskie pociągi i dalekobieżne autobusy. Wszystkie przewodniki zaznaczają, że jeśli chce się kupić bilety w klasie Sleeper (czyli najtańszej z miejscówkami), trzeba to zrobić ze sporym wyprzedzeniem. Może to i prawda, bo podczas naszej podróży miejsca koło nas były zajęte. Problem polega na tym, że nie da się biletów na pociąg kupić przez internet, gdy się nie posiada indyjskiego numeru telefonu, i nie da się tego za bardzo obejść (przynajmniej ja nie umiem). My „wykorzystaliśmy” znajomego Hindusa. Innym rozwiązaniem jest firma pośrednicząca (w Goa znajdziecie takie na każdym kroku, w samym Palolem są trzy obok siebie). Z usług tego typu firmy (Paulo Travels) skorzystaliśmy, żeby kupić bilet na nocny autobus z Hospet do Goa, ponieważ przez internet się nam nie udało – za każdym razem (próbowaliśmy płacić różnymi kartami) pojawiał się komunikat, że z powodów bezpieczeństwa transakcji się zrealizować nie da. U pośrednika cena będzie trochę wyższa, ale w granicach rozsądku. Z innych rzeczy – moim zdaniem nie opłaca się dopłacać za klimatyzację, zarówno w pociągu, jak i autobusie. No i uważajcie w pociągach, tam często kradną!
- Wbrew temu, co twierdzi przewodnik Lonely Planet (na który zresztą powoływał się Tiger), z Hospet do Hampi da się dojechać za mniej niż 200 rupii (my zapłaciliśmy 150).
- Ile dni należy przeznaczyć na Hampi? To pytanie pojawia się w internecie często i ja sama rozważałam tę kwestię wiele razy podczas planowania podróży. My spędziliśmy tam dwa dni i mniej więcej plan zrealizowaliśmy, ale musieliśmy się spieszyć. Myślę, że trzy dni byłyby lepszą opcją (polecam przejrzeć stronę Hampi, chociażby ze względu na mapki). A jeśli ktoś po dwóch czy trzech dniach w Hampi nadal nie miałby dosyć starych budowli, około 140 kilometrów na północ znajdują się miejscowości Badami i Aihole, które my sobie podarowaliśmy, ale na pewno jest tam co oglądać.
- W Hampi nocowaliśmy w Lakshmi Heritage Tourist Home, który polecam, ale myślę, że większość domów gościnnych w Hampi Bazaar charakteryzuje się podobnym standardem.
- Opłaty. Większość ruin w Hampi można sobie eksplorować za darmo, płacić trzeba jedynie za wstęp do świątyni Vitthali oraz do „kobiecej części” Centrum Królewskiego. Obie te atrakcje obejmuje jeden bilet za 250 rupii. □
Czy to dobre miejsce dla dziewczyny podróżującej solo? Co myślisz?
Baardzo fajnie napisany wpis! W Warszawie raz mnie złapała za ramię taka żebrająca kobieta (ale z krwi i kości;)), wymalowana, wypiękniona, mówi „daj kochanie 2 złote na mleko dla mojego dziecka, nie bądź taka skąpa” i ciągnęła dalej przy moich próbach wyrwania się;)
Fajnie, że wrzucasz informacje praktyczne, szczególnie bloger vs. Lonely Planet . 😀
zawsze mnie fascynuje ta skłonność przewodników do przedstawiania się, według nich, imionami przystępnymi dla przybysza 😀 mnie kiedyś oprowadzał sam Tom Cruize 😉
Nie powiem, ciekawy artykuł. Akurat za kilka miesięcy wybieram się zrobić mały projekcik w Indochinach, to może „przy okazji” podskoczę do Indii 🙂
Jednak kamienie na okladce 😛 Za to tym razem opis brzmi calkiem zachecajaco! (ale w glowie mam to o pajakach i chyba sie do Indii na razie nie wybiore)
A zdjecia jakie sliczne =)